poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Rails Girls Warsaw

Śniegi powoli topnieją i wiosna nieśmiało nastaje, więc zamiast siedzieć w domu i się uczyć, jeżdżę sobie po naszym pięknym kraju na okołoinformatyczne imprezy. Najpierw pojechałam do Krakowa na copółroczne spotkanie zespołu Aviary.pl, o którym za dużo pisać nie chcę, bo i tak na pewno lepiej streści je Hubert, ale na którym sporo usłyszałam o Firefox OS (w Polsce już tego lata!). Tydzień później, w ubiegły weekend, pojechałam na trochę inną imprezę: Rails Girls w Warszawie, czyli dwudniowe warsztaty z programowania w Ruby on Rails przeznaczone dla dziewczyn, które programować by chciały, ale nie wiedzą, gdzie zacząć.

<3
Nie byłam pewna, czego się spodziewać po Rails Girls. Nigdy wcześniej nie byłam na imprezie stworzonej z myślą o kształceniu konkretnie kobiet. Już od wejścia czuć było, że jest to informatyczna impreza dla dziewczyn: na plakatach były pikselowe serduszka. Na oknach obok routerów stały wazony z kwiatami. Obok stołów leżały przedłużacze, a na stołach obok laptopów - kwiaty w doniczkach, które służyły też za identyfikator, dzięki któremu uczestniczki znajdowały swoją grupę do pracy. Dodajmy do tego bardzo miłe uczestniczki i instruktorów, a dostaniemy idealną kombinację przemiłej atmosfery z produktywnością. W końcu trudno było mi w takim otoczeniu nie czuć entuzjazmu.

Oczywiście ktoś może sobie kwestionować sensowność robienia warsztatów tylko dla kobiet, bo jaka to walka z seksizmem, skoro chłopakom wstęp wzbroniony. To rozmowa, którą warto odłożyć na inną okazję. Powiem tylko, że taka forma zachęty dziewczyn do zajęcia się czymś stereotypowo niedziewczęcym jest super. Rails Girls było spokojne i przyjazne. Czułam, że nic nikomu nie muszę tam udowadniać, dzięki czemu bardzo szybko przestałam się martwić, że czegoś nie umiem i nie jestem dość dobra, żeby tam być, a zaczęłam zadawać pytania, dzięki którym wyniosłam z tego weekendu trochę konkretnej wiedzy.

Mam też ładne naklejki.
Jeśli chodzi o sam przebieg warsztatów, był raczej wyważony. Opierał się głównie na pracy nad tutorialami Ruby (i Railsów) w małych grupkach: intruktor(ka) + 3 uczestniczki. Praca w grupach przerywana była krótkimi wystąpieniami różnych osób, które mówiły o programowaniu, początkach, dalszej nauce i byciu informatyczką/programistką. Przez dwa dni nie dało się zrobić za dużo. Nie stworzyłyśmy może autorskiej aplikacji, ale zrozumiałyśmy jak to wszystko działa na tyle, by wiedzieć jak się za jej stworzenie zabrać po zakończeniu warsztatów (a przynajmniej taką mam nadzieję - weryfikacja praktyką jeszcze przede mną). Od dawna myślałam nad tym, żeby spróbować programować. Teraz już wiem od czego zacząć.
Brakuje mi miejsc na plakaty na ścianach.

Zapisy na najbliższe warsztaty Rails Girls w Polsce, tym razem w Krakowie, są już niestety zamknięte, ale dziewczynom, które chciałyby spróbować sił w programowaniu, serdecznie polecam przyglądanie się kolejnym datom. Podobne warsztaty były też we Wrocławiu. Żałuję tylko, że w Gdańsku ich brak.

poniedziałek, 14 maja 2012

Masz długopis ze Spider-Manem i mówisz, że masz Parkera

Komiksowa Warszawa była w ten weekend i minęła. Jestem pewna, że są ludzie, którzy opiszą ją wyczerpująco, więc moja relacja jest zbędna. Bawiłam się wybornie i panom raperom do końca życia będę wdzięczna za najlepszy diss świata. Tymczasem widziałam Avengersów i to jest coś, o czym zdecydowanie mogę napisać - bez jakichkolwiek spoilerów.

Doskonały film.
Z poprzednimi filmami jestem na bieżąco - wszystkie widziałam hurtem ledwie tydzień temu. Trudno bez nich mówić w ogóle o Avengersach, bo budowały hype już od czterech lat, a sami Avengersi nie zawiedli i całej piątce oddały to, co im należne. Co najważniejsze - cała piątka budowała napięcie przed premiera Avengersów nie tylko samą obietnicą, że ten film powstanie, ale i własną jakością.

Pamiętam lekkie zdumienie Internetu, kiedy Iron Man wchodził do kin i okazało się, że to dobry film. Trudno się dziwić, wcześniej komiksowe adaptacje były w najlepszym przypadku porządne, a najczęściej smutne, koszmarne i zdradzieckie wobec materiału źródłowego. Tymczasem przyszedł ten jeden film i okazało się, że można wziąć komiksowego bohatera (którego ja specjalnie nawet nie lubiłam), nieco podrasować jego origin, przedstawić go z humorem i kopnięciem i zrobić superbohaterski film, który będzie pełen akcji i nie będzie głupi.

Zaraz potem okazało się, że można nakręcić film o wielkim zielonym potworze, który rozwala wszystko wokół, i nie zrobić z tego bolesnej okropności, którą był Hulk Anga Lee. Incredible Hulk z Nortonem ma specjalne miejsce w moim sercu, bo pamiętam z dzieciństwa kreskówki o Hulku i o ile zielone, rozwalające wszystko potwory mnie nudzą, o tyle filmy o dramatycznej ucieczce Bruce'a Bannera przed wszystkimi, wszystkim i przed sobą mogę oglądać całymi dniami.

Oczywiście w tym samym roku wyszedł Mroczny rycerz Nolana, który był rewolucyjnie dobrym filmem o Batmanie. Nolan robił jednak coś innego niż Marvel. Nolan przypomniał, że filmy o Batmanie mogą być mroczne i poważne, podczas gdy Marvel stopniowo budował po prostu kino superbohaterskie.

Potem wyszedł Iron Man 2, który nie tylko potwierdził, że filmy superbohaterskie mogą być pełne wybuchów i nie muszą być głupie, ale też dowiódł, że sequele nie muszą być złe, a nawet mogą przerosnąć oryginały. Bałam się tego filmu, bo tak łatwo mógł być gówniany, a tymczasem dzięki przedstawieniu autodestrukcyjnych zapędów Tony'ego Starka był nawet lepszy od jedynki.

Thor, z tego co wiem, sprzedał się słabo, ale mnie jakoś urzekł, kiedy go ostatnio zobaczyłam po raz pierwszy. Widać było w nim mniejszy budżet, mniej solidną fabułę, ale niekoniecznie mniej serca i nadal był to przyjemny film. Ma swoje problemy, ale darzę go strasznym sentymentem, bo po rozbuchanych filmach ze scenami walki w wielkich miastach, Thor wydaje się kameralny i uroczy. Kameralne są w nim stawki, kameralna jest w nim lokacja, kameralna jest historia i konflikt dwójki braci. Nie jest to pewnie najlepszy z tych filmów, ale jest o wiele lepszy, niż bym podejrzewała.

Prawdopodobnie najsłabszy był ostatni film, po polsku dostępny pod czarującym tytułem Captain America: Pierwsze starcie. Jeśli coś mogło zachwiać wiarą w Avengersów, to tylko ten film. Widziałam o wiele gorsze, ale można było mieć po nim obawy, że studio Marvela się wypaliło i traci formułę na udane superbohaterskie kino.

Na szczęście tak nie było.
Idźcie do kina.
Joss Whedon przeszedł sam siebie. Po mistrzowsku wziął wszystkie te budowane od czterech lat postaci, wrzucił w jeden film, pozwolił im się nawzajem poznać, a potem uratować świat. Tu nawet nie ma co więcej mówić. Avengers to nie jest kolejny film o którymkolwiek z już przedstawionych postaci, ale pełen rozmachu film, który jest po trochu o każdym z przedstawionych w nim bohaterów. Nie dostają oni długich scen na swój rozwój, ale te malutkie scenki, które przypadają im w udziale, są tak naładowane treścią, że tyle wystarczy, by lepiej poznać i zrozumieć ich wszystkich i móc z radością patrzeć, jak ratują Nowy Jork i świat oraz zrozumieć, dlaczego ratują go w taki, a nie inny sposób.

Poza tym ten film jest też dobry na kilku pomniejszych poziomach. Niektóre ujęcia są zaskakująco ciekawe. Robił to Joss Whedon, więc w Tarczy kobiet jest nie mniej niż mężczyzn, a Scarlett Johanson robi więcej niż ładnie wygląda. Tłumacz musiał pokochać ten film tak mocno, jak widzowie, bo tłumaczenie jest miejscami mistrzowskie (przynajmniej to, które widziałam w napisach). Kilka pomniejszych scenek jest idealnie zbędnych, ale zachowanych, bo są zabawne. Kilka momentów jest niesamowicie dramatycznych, ale niedopowiedzianych (jak scena, w której Pepper nie odbiera telefonu od Tony'ego), bo film nie bierze swojego widza za idiotę. Widać, że aktorzy doskonale się bawią. Widać, że ludzie, którzy przy nim pracowali, chcieli zrobić dobry film, a tylko przy okazji zarobić grube miliony.

Nie wiem, co mogę dodać. To był bardzo zgrabny film. Idąc na niego, liczyłam na dobre sceny akcji i dobrą dynamikę miedzy bohaterami. Dostałam najlepsze sceny akcji, jakie widziałam od dawna, fantastyczną i wiarygodną dynamikę między bohaterami, a ponadto rozwinięcie postaci, które w innych filmach były jedynie lekko zarysowane, mnóstwo humoru i nawiązania do wszystkich małych rzeczy, które lekko wspominano w poprzednich filmach, budując napięcie przed tym jednym. Warto było czekać na Avengers cztery lata. Warto było go zobaczyć.

Warto będzie pójść na niego jeszcze raz.

czwartek, 19 stycznia 2012

So overt it's covert

Tym motywem Steven Moffat zapracował na brokatowy basen.
"Sherlock Holmes" Guya Ritchie'ego to jeden z moich ulubionych filmów na świecie. Dwa lata temu, kiedy oglądałam go po raz pierwszy, było to dla mnie zaskakujące, ale dzisiaj całe Holmesowe uniwersum jest bliskie mojemu sercu. Zaczęłam czytać książki Doyle'a i okazało się, że wbrew temu, co zapamiętałam z podstawówki, są fantastyczne. Potem przyszedł "Sherlock", serial Moffata i Gatissa, i mimo pewnej wtórności, którą czułam względem filmu Ritchie'ego, był to serial przyjemny, nawet jeśli mózg mi od jego cudowności nie eksplodował. Robert Downey Jr. miał tak ogromną przewagę nad Benedictem Cumberbatchem, że nie przypuszczałabym nigdy, jak drastyczne zmiany zajdą w tym rankingu w 2012 roku.

Tymczasem mamy styczeń 2012 roku, kiedy to w prawym narożniku stanęła "Gra cieni", a w lewym - drugi sezon serialu BBC i wygląda na to, że BBC pokona Hollywood przez spektakularny nokaut.

Zacznijmy może od "Gry cieni", bo nie chcę o niej pisać dużo. O czym tu właściwie pisać? To prawdopodobnie nie jest strasznie zły film, ale czekałam na niego z bijącym sercem. Większość mojego żalu wynika prawdopodobnie tylko z rozczarowania. Niemniej, skandalicznie potraktowano Irene Adler, Moriarty był nudny i mniej złowieszczy, niż w pierwszej części, przeniesienie akcji filmu z dziewiętnastowiecznego Londynu na pola Europy to zły pomysł, żarty były przeciągane i tłumaczone widzowi, a i sam plan Moriarty'ego był dość absurdalny. Holmes bardziej błaznował niż rzeczywiście błyszczał intelektem i widziałam bardziej Roberta juniora na dobrej imprezie niż Sherlocka. Nie-Irene-Adler była tak nudna, że aż nie pamiętam jej imienia. Nie miała w tym filmie nic do roboty poza pałętaniem się za Sherlockiem i byciem spokrewnioną z jednym kolesiem, o którym przez większość filmu nawet nie pamiętałam za bardzo, mimo że przecież fabuła filmu polegała na szukaniu go. Przyznam, że żona Watsona w tych kilku krótkich scenach, w których była, odznaczyła się zajebistością, ale z kolei Mycroft był dziwnym comic reliefem. Tak naprawdę chyba najmocniejszą postacią filmu był kapitalny John Watson. Chociaż tyle.
Tak naprawdę mój główny zarzut wobec tego filmu to wtórność. "Sherlock Holmes" zachwycił mnie kreatywnym podejściem do tematu, reinterpretacją Holmesa. To był film, który powstał, bo ktoś miał konkretną historię do opowiedzenia. "Grze cieni", niestety, tego brakuje. Nie powstała po to, by opowiedzieć historię. Powstała dlatego, że pierwszy film się sprzedał. Jeśli powstanie trzecia część, nadal z chęcią pójdę na nią do kina, ale fajerwerków już się nie spodziewam. Chyba że dosłownych - bo fajerwerków i przepięknych wybuchów w "Grze cieni" jest ogrom.

Tymczasem "Sherlock"... "Sherlock"!

Takie zdjęcia promocyjne tylko w BBC.
Pierwszy sezon wydawał mi się zbyt podobny do "Sherlocka Holmesa". Pościgi, walki, socjopatyczny Holmes dręczy Watsona. Ale mimo wszystko całość była zgrabna (choć nierówna: "A Study in Pink" to bardzo solidny kryminał, "The Blind Banker" był strasznie słaby, a "The Great Game" była tak zagmatwana, że ledwo ogarnęłam, co się tam właściwie dzieje), więc z chęcią w Nowy Rok obejrzałam sobie "A Scandal in Belgravia". Nic nie mogło mnie na to przygotować.

Drugi sezon "Sherlocka" był wyśmienity. "A Scandal in Belgravia" fabularnie nie był najlepszą rzeczą, jaką widziałam, ale relacje między bohaterami nadrabiały to z nawiązką. Miałam wrażenie, że fabuły zabrakło im w połowie odcinka, ale to nie było aż tak istotne w obliczu relacji Sherlock-Irene i samego rozwoju Sherlocka jako postaci. "The Hounds of Baskerville" to chyba moja ulubiona wersja historii o psie Baskerville'ów. Trzymała mnie w napięciu i była naprawdę dobrze skonstruowana, a do tego nieprzewidywalna, mimo że przecież wszyscy już tę opowieść znają. I wisienka na torcie, "The Reichenbach Fall". Tak się właśnie robi złowieszczego Moriarty'ego, państwo filmowcy z Hollywoodu. Tak się pokazuje jego walkę i ostateczne starcie z Sherlockiem. Tak się tworzy dramatyczną scenę upadku. Tak się robi finałowy cliffhanger. Nie wspominając już nawet o tym, że cały plan Moriarty'ego na pokonanie Sherlocka i wszystko, co się z Sherlockiem działo w drugiej połowie tego finału trafia w moje najskrytsze upodobania aż za bardzo. Nadal mam dreszcze, kiedy myślę o tych ostatnich scenach.

Oglądając drugi sezon "Sherlocka", czułam, że po pierwszym sezonie scenarzyści zrozumieli, co chcą tym z tym serialem zrobić i byłam zachwycona rezultatami ich pracy. Skupili się na rozwoju postaci, zwłaszcza na relacjach Sherlocka z otaczającym go światem, i czułam ciągłość tej historii. Przy tym nie zapominali o okraszeniu całości fantastyczną dozą cudów XXI wieku i - co pewnie najważniejsze - o przyzwoitych zagadkach i adwersarzach dla swojego detektywa. I znowu, może mój zachwyt jest spowodowany tym, że moje oczekiwania nie były wygórowane, ale o ile po pierwszym sezonie polecałam "Sherlocka" od niechcenia, o tyle po drugim polecam go gorąco wszystkim. Oglądajcie, kiedy tylko możecie.
Mimo kilku podobieństw między "Sherlockiem" BBC a "Sherlockiem Holmesem" z kin, tym razem to film wypada blado. Może dlatego, że w serialu dużo bardziej widać miłość do materiału źródłowego. Trudno mi powiedzieć. Wiem tyle, że to był bardzo Sherlockowy styczeń. Bawiłam się wyśmienicie i nie zamierzam przestawać. Biblioteczny Conan Doyle leży na mojej komodzie i czeka na mityczne po-sesji (jak wszystko inne), a chwilowo będę sobie prawdopodobnie zabijać po 90 minut drugim sezonem telewizyjnego "Sherlocka". Nic lepszego w tym styczniu spotkać mnie nie może.

I na deser: Sherlocki w negliżu. Bo mogę.

Cumberbatch nie jest zadowolony!

wtorek, 15 listopada 2011

MozCamp w Berlinie okiem nooba

Tydzień temu skończył się MozCamp 2011 w Berlinie, jedno z najciekawszych wydarzeń, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć w tym roku. Powinnam była opisać je wcześniej, żeby uchwycić opary pozostałego we mnie entuzjazmu, ale wszystko poszło na nadrabianie wywołanych tym wyjazdem zaległości na studiach. Nic to, lepiej późno niż wcale, zwłaszcza kiedy jest co opisywać.

MozCamp to organizowana co dwa lata w Europie (a od tego roku również w Azji) konferencja wolontariuszy i pracowników Mozilli, podczas której można poznać całą społeczność, omówić plany Mozilli na przyszłość i trochę popracować. Zupełnie przez przypadek można też nasiąknąć entuzjazmem do wszystkich przedsięwzięć organizacji i do swojej własnej pracy. Poważnie, entuzjazm wylewał się ze sceny wiadrami i gdybyśmy chcieli tam grać w zaproponowaną przez Falkę grę, prawdopodobnie nie opuścilibyśmy Berlina o własnych siłach. Bardzo przyjemnie się tego wszystkiego słuchało.

ENTUZJAZM! (Źródło)
Pojechałam tam jako lokalizatorka, więc siłą rzeczy byłam głównie na panelach poświęconych lokalizacji. Na szczęście udało mi się też pojawić na kilku spotkaniach poświęconych zagadnieniom wykraczającym poza dziedzinę, w której czuję się stosunkowo pewnie po tych kilku miesiącach współpracy z Aviary.pl (teraz też na Facebooku i Twitterze!). Ciekawie za to uczestniczyło mi się w kilku spotkaniach poświęconych angażowaniu nowych wolontariuszy i byciu przydatnym, jeśli nie posiada się żadnych umiejętności technicznych (czyli kiedy jest się mną, w sumie). A pomagać można na wiele sposobów.

Można testować różne rzeczy. Jest Aurora, jest Firefox Beta, jest daleki od doskonałości, choć zmierzający w optymistycznym kierunku Firefox na Androida (poważnie, demo interfejsu na tablety strasznie mi się spodobało). Mozilla nie robi tej przeglądarki dla siebie, a i sama nie jest w stanie wszystkiego sprawdzić, więc testerzy są przydatni.

Można pomagać przy lokalizacji mozillowych rzeczy. Oficjalny polski zespół tłumaczy Mozilli to Aviary.pl, które, niczym Gwardia Dumbledore'a, wciąż rekrutuje! Nie gryziemy, można z nami sobie pogadać na IRCu (irc.mozilla.org, kanał #aviarypl) i się przekonać. Ja szczerze, z całego serca, polecam wszystkim.

Można też po prostu głośno krzyczeć o Mozilli i o tym, co robi - zwłaszcza że robi świetne rzeczy. Jest organizacją non profit, jej działanie opiera się na wolontariacie, a jest odpowiedzialna za wyparcie z rynku giganta, jakim jest niezaprzeczalnie Microsoft. Nieustannie pracuje nad wydawanym przez siebie oprogramowaniem i mocno technicznie nadgania coraz bardziej popularne Google Chrome. Poza tym, Mozilla nie działa dla zysku, więc jest bardziej zainteresowana faktycznym dobrem użytkowników, ochroną ich prywatności i zapewnieniem im naprawdę otwartego Internetu i wolnego wyboru. Tutaj zaczynają się już trochę bardziej techniczne tematy które nie do końca ogarniam (jak webowe aplikacje), ale zaczynają się też tematy takich opcji w samej przeglądarce, jak informowanie witryn, że użytkownik nie chce być śledzony (w Firefoksie Opcje -> Prywatność), albo takich projektów, jak BrowserID, inicjatywa proponująca logowanie się na różnych stronach nie kontem Facebooka, a przeglądarką. W skrócie, Firefox pozornie oferuje to samo, co Chrome czy IE, ale Mozillą kierują fundamentalnie inne powody niż Google i Microsoft. Po prostu Mozilla to grupa ludzi, którzy robią to, co lubią, aby innym było w Sieci lepiej, i robią to bez chęci zysku, za to z ogromnym entuzjazmem. I ja to w Berlinie strasznie mocno czułam.

W zasadzie Mozilla po tym weekendzie wydaje mi się być grupą idealistów, którym się udało coś zmienić. Naprawdę strasznie mi się to podoba i strasznie się cieszę, że mogłam być w tym Berlinie, posłuchać tych ludzi, autentycznie przesiąknąć ich entuzjazmem i wyjechać stamtąd z przeświadczeniem, że jestem im przydatna. Niewiele weekendów w moim życiu było tak intensywnych, produktywnych i interesujących. W niedzielny wieczór, czekając na lotnisku w Kopenhadze na lot do Gdańska, z dala już od całego Mozillowego zamieszania, czułam fizyczne zmęczenie i byłam niezdolna do czegokolwiek bardziej wymagającego niż patrzenie się w przestrzeń z tępym, błogim uśmiechem na twarzy w oczekiwaniu na wezwanie na pokład samolotu. W poniedziałkowy poranek nie mogłam się doczekać dalszej pracy i jakoś tak mi zostało.

A tymczasem na deser moja ostatnio ulubiona strona internetowa: małe pandy czerwone na żywo z zoo w Tennessee. Tyle słodyczy!

niedziela, 30 października 2011

Z refleksji studentki translacji

1.
Tłumacze miewają naprawdę niesamowicie różne konflikty i problemy. Ostatnio na zajęciach z przekładu tekstów humanistycznych zajmowaliśmy się fragmentem eseju Aldousa Huxleya. Na samym początku tekstu pojawia się bardzo proste zdanie.
What means of expression should he [literary artist] use?
Jedna ze studentek zaproponowała, by to zdanie przetłumaczyć prosto:
Jakich środków powinien użyć?
Grzecznie wtrąciłam, że czemu jasno wskazujemy, że artysta musi być mężczyzną, skoro mówimy o ogółach i możemy użyć ładnej formy bezosobowej:
Jakich środków należy użyć?
Dyskusja zakończyła się tym, że jestem szaloną feministką, która się czepia i na siłę cenzuruje teksty z pierwszej połowy XX wieku. Zrobiło mi się przykro, bo miałam wrażenie, że postulat jest rozsądny i w żaden sposób nie krzywdzi tekstu. Gdyby nie raziło to mojej quasi-feministycznej dumy, cała sytuacja byłaby dosyć uroczą ilustracją drobiazgów, nad jakimi siedzimy na tych studiach - zmiana jednego słowa zaowocowała dosyć długą i ożywioną dyskusją o ideologii przekładu, języka, życia, wszechświata i całej reszty.

2.
Zresztą po tych studiach całkowicie wykrzywił się mój pogląd na to, co stanowi o udanym przekładzie. Nie bawi mnie już na przykład, że serial zatytułowany Awkward to po polsku Inna, bo przepraszam, ale tytuł ma przede wszystkim przyciągać, a awkward to bardzo niewdzięczne słowo do przekładu na polski. Z drugiej strony nie do końca rozumiem tłumacza, który nacechowany kulturowo zwrot see you later, alligator przekłada na język polski, choćby i tak zgrabnie, jak do zobaczenia może, aligatorze. Przecież to po polsku nie funkcjonuje nijak, żadnych norm ekwiwalencji nie spełnia i niby ładnie, niby można, ale co to wnosi? Z trzeciej strony zaniżam trochę sobie standardy i uważam, że Zwyczajny serial jako tłumaczenie Regular Show jest dobre, aż ktoś mi nie wytknie, że Serial taki, jak wszystkie brzmi o wiele lepiej. Wynika to po trosze z tego, że dawno temu straciłam wiarę w istnienie przekładu doskonałego i wszystko po przetłumaczeniu traktuję nie jak kopię dzieła oryginalnego, ale jak zaserwowaną przez tłumacza osobistą interpretację, co kompletnie rujnuje mi radość z czytania takiego dzieła - a co gorsza, odstrasza mnie od choćby oglądania filmów w języku, którego nie znam, ze strachu przed tym, co mi siłą rzeczy, niekoniecznie z winy tłumacza, umknie.

3.
Moje małe obsesje idą za mną zresztą wszędzie. We wszystkich programach i sprzętach, z których korzystam, widzę i słyszę kalki językowe i błędy lokalizacji. Zwolnij, aby odświeżyć to chyba mój faworyt ostatnich dni (źródło: Facebook Messenger na Androida), zwłaszcza w porównaniu z o wiele czytelniejszym Puść, aby odświeżyć (źródło: Facebook na Androida). Takie rozbieżności zresztą przypominają mi też o tym, jak niespójna jest polska terminologia w tak szybko rozwijających się dziedzinach, jak cokolwiek związanego z Internetem albo telefonami komórkowymi. Biedni tłumacze są zmuszeni do improwizowania, przez co jedna rzecz ma wiele tłumaczeń i nic nie jest spójne, a użytkownicy mogą się łatwo zgubić.

4.
W dodatku wczoraj, przy dość niesamowitej rozgrywce w Pictionary (JESZCZE CIĘ DORWĘ, SPELL) zdałam sobie sprawę, jak bardzo prawdę pisał któryś teoretyk przekładu (naprawdę nie mam siły przekopywać kserówek w poszukiwaniu nazwiska), twierdząc, że im krótszy tekst, tym trudniejsze zadanie musi mieć tłumacz. Bardzo trudno się gra w kalambury, kiedy na wylosowanej karteczce jak byk stoi Kapanie (kategoria: czynność). (Tak naprawdę nie chodziło o kapanie, ale nie pamiętam o jaki odczasownikowy rzeczownik chodziło).

5.
A przecież gry można zlokalizować boleśnie dobrze. Bardzo nieśmiało i powoli próbuję zebrać graczy do sesji RPG w świecie Harry'ego Pottera, rozegranej w stworzonej przez fanów nakładce na system d20. Problem w tym, że rozszyfrowywanie owej stworzonej przez fanów nakładki jest niesamowicie trudne. Skąd takie nieobyte dziewczę jak ja ma wiedzieć, że hit die to kość wytrzymałości, a DC (Difficulty Check) to tak naprawdę ST (Stopień trudności). Świadczy to, oczywiście, o dużym zaangażowaniu tłumacza, który nie szedł na łatwiznę i chciał, żeby Dungeons & Dragons, mimo braku polskiego tytułu, brzmiało bardzo naturalnie i po polsku. I za to brawa.

6.
Kończąc tak już bardziej hermetycznie - we wszystkich wyżej opisanych dylemacikach towarzyszy mi ta nieszczęsna teoria przekładu. Ta nieszczęsna dziedzina nauki, którą gardzi znaczna większość moich współstudentów jako bezużyteczną. Tymczasem ja widzę problem i przez głowę automatycznie przebiegają mi teorie i pojęcia, te wszystkie ekwiwalencje, udomowiania i egzotyzacje, wszystkie długie rozważania nad różnicami kulturowymi, albo nad memetyką przekładu, albo o proponowanych celach tłumacza (które ładnie przedstawia pan Nida), albo o ideach pana Nabokova, który uważał, że nawet najgorszy przekład dosłowny jest lepszy od najlepszego przekładu funkcjonalnego, co oczywiście jest bzdurą i łamie mi serce, bo pana Nabokova kocham. Ale tak przebiegają mi te wszystkie pomysły wyczytane w różnych książkach i artykułach i czuję się jak dziwoląg nawet wśród własnej profesji, bo najwyraźniej to nie jest jedna z obsesji występujących powszechnie.

7.
Ale tak naprawdę, chociaż narzekam na te moje studia bardzo często, to strasznie dobrze się na nich bawię, nawet na wyczerpujących ćwiczeniach, które trwają aż do 20. Mimo że nie ogarniam i chwilowo jestem przytłoczona trochę wszystkim, nie pokonasz mnie, trzeci roku anglistyki. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem absolutnie pewna.

piątek, 30 września 2011

We Florencji jak w domu (tylko lepiej)

Wróciłam z Florencji i tak naprawdę mogę o tym mieście powiedzieć tylko tyle, że każdy przed śmiercią powinien je odwiedzić. Dawno tak się nie zakochałam w żadnym miejscu (o ile kiedykolwiek się w jakimś miejscu tak zakochałam).

To wcale nie jedyny powód,
dla którego Florencja jest genialna
Podróż z Polski nie jest może specjalnie sprzyjająca, bo lotnisko we Florencji jest raczej niewielkie, ale mi z każdą minutą spędzoną na lotniskach i w samolocie mocniej biło serce, a kiedy przeleciałam nocą nad Alpami poprzecinanymi światłami tamtejszych miasteczek, byłam całkowicie gotowa na wkroczenie do innego świata. Na początku, rzeczywiście, lotnisko zupełnie mnie zaskoczyło, bo strzałki kierowały biednych podróżujących w zupełnie abstrakcyjne miejsca, ale kiedy tylko udało mi się złapać autobus w stronę centrum, całkowicie przepadłam.

Do Florencji przyjechałam nocą i pierwsze, co zauważyłam, to ludzie. Nocna weekendowa Florencja tętni życiem i kiedy to piszę, mam na myśli naprawdę nieprzebrane tłumy, równie liczne, jak za dnia. Wszyscy w tym tłumie wydają się być zadowoleni ze wszystkiego i bardzo przychylni światu, co szybko mi się udzieliło. Wąskie uliczki i jeszcze węższe chodniki sprawiają, że nikt nie przejmuje się tam takimi szczegółami, jak zasady ruchu drogowego, i ludzie chodzą środkiem ulicy, a samochody pomijają sobie podwójne ciągłe - i jakimś cudem udaje im się wszystkim nie zabić siebie nawzajem. Na każdym rogu stoją budki z lodami, restauracje i sklepy ogromnych modowych marek, a wszystko wygląda przytulnie. Od całego miasta bije przepych i ciepło, i nie ma to aż tak dużo wspólnego ze stale świecącym słońcem. Po kilku dniach czułam, jakbym we Florencji żyła od zawsze, a wyjazd to najgłupsza rzecz, jaką mogę zrobić.

Nie wiem, co to za uliczka,
ale gdzieś tu jedliśmy.
Poza tym - samo miasto. Mój pobyt we Florencji był trochę roboczy - byłam tam ma spotkaniu z zespołem z Aviary.pl, więc w sobotę i niedzielę trzeba było posiedzieć w zamknięciu, powymieniać się doświadczeniami z Mozillą Italia, omówić własne problemy i perspektywy, no i popracować. Ale codziennie, w trakcie poszukiwania miejsca na kolejny posiłek (co zajmowało nam codziennie chyba około godziny) i powrotów do siebie, widzieliśmy dość sporą część miasta, a cały poniedziałek poświęciliśmy już tylko na zapoznawanie się z nim. Co prawda Florencja jest pierwszym miejscem na świecie, gdzie nigdy nie wiedziałam, gdzie jestem i co chwilę kompletnie traciłam poczucie kierunku, ale w takim miejscu można się zgubić z radością. Zwłaszcza że, mimo całej obcości tego miasta, wszystko wydawało się znajome. Florencja jest magiczna. Gdzie się nie obejrzałam, byłam otoczona starymi, masywnymi budynkami i drewnianymi okiennicami. Na wąskich uliczkach i jeszcze węższych chodnikach czułam się jeszcze mniejsza niż zwykle i z jednej strony przytłoczona otaczającymi mnie domami, ale z drugiej strony - wszystkie te uliczki były niewiarygodnie przytulne. Aż miało się ochotę zostać na nich na zawsze.

A to tylko same okolice centrum, nie miejsca oblegane przez turystów. Uginający się od złota Ponte Vecchio, Galeria Uffizzi (którą, niestety, widzieliśmy tylko z zewnątrz), rezydencja Medyceuszów, czy górująca nad miastem kopuła katedry Santa Maria del Fiore wyłaniały się, ogromne, zza zakrętów tych wąskich uliczek, by zaskoczyć swoim ogromem. Żałowałam czasami, że nie ma we Florencji dość przestrzeni, żeby się cofnąć i ogarnąć wzrokiem te wielkie i wspaniałe budynki. Najwięcej miejsca znaleźliśmy na szczycie wzgórza, gdzie wspięliśmy się, żeby zobaczyć miasto z góry. Widok całkowicie wart trudu i panującego u góry morderczego skwaru. Żałuję, że nie widziałam więcej - na przykład pozamykanych w poniedziałki ogrodów. Zieleń to jedyne, czego mi we Florencji boleśnie brakowało. Na wąskich, magicznych uliczkach brak miejsca na trawę i drzewa.
Jedyny powód, żeby po takich lodach nie umierać ze szczęścia ,
to perspektywa kolacji w Quattro Leoni.

Poza tym, jedzenie. Boże, jedzenie. Podczas najlepszej kolacji w moim życiu, jeden z miejscowych Włochów powiedział nam, że ludzie, którzy chcą dobrze zjeść, jadą do Włoszech, ale ludzie, którzy chcą dobrze zjeść we Włoszech, jadą do Toskanii. I nie wyobrażam sobie, jakim cudem to miałaby być czcza przechwałka. Nigdzie na świecie nie jadłam tak nieprzyzwoicie dobrego jedzenia, jak we Florencji. Podają zupełnie absurdalne rzeczy, jak pastę z pomidorów i chleba, albo zapiekane w serowo-kremowym sosie makarony nafaszerowane gruszkami, albo krwiste kawałki mięsa, albo ser z miodem, albo ciasteczka z migdałami do maczania w kieliszku pomarańczowego wina - i każda następna potrawa jest lepsza od poprzedniej, aż do momentu, w którym mózg zwyczajnie nie wytrzymuje z przeładowania dobrocią i odmawia przyjęcia do wiadomości perspektywy jedzenia czegokolwiek, co nie pochodzi z Florencji (i okolic).

Przy wyjeździe czułam spory niedosyt. Perspektywa powrotu ze słonecznej Toskanii na deszczowe Pomorze nie była specjalnie zachęcająca. Florencję chciałabym przejść wzdłuż i wszerz ze trzy razy, wejść w te wszystkie miejsca i chłonąć te widoki, tę atmosferę i ten nastrój. Trzy dni to zdecydowanie za krótko, żeby nacieszyć sie wszystkim, co Florencja ma do zaoferowania, a i tak zaoferowała mi w tak krótkim czasie więcej, niż jestem w stanie tu opisać. Tymczasem pozostaje mi tylko planować w przyszłości powrót.

Przyjaźń z okazji MFKiG musi być w tym roku naprawdę wyśmienita, żeby w ogóle choć trochę przyćmić ten wyjazd. Nie mogę sie doczekać.

środa, 7 września 2011

Do I dazzle you?

W zasadzie wampiry nigdy mnie nie kręciły. Widziałam kilka lat temu "Buffy" i "Anioła", ale nie ze względu na wampiry — to po prostu były ciekawe seriale. Same wampiry zawsze wydawały mi się trochę nudne. Ale w końcu w zeszłym roku, rozbawiona artykułem z Rolling Stone, zaczęłam oglądać "Pamiętniki wampirów" i "Czystą krew", a potem poszło jakoś z górki i okazało się, że wampiry mogą być całkiem interesujące — choćby ze względu na to, że ich status nie jest quo.

Wampirów jest teraz tyle rodzajów, w ilu filmach, serialach i książkach występują. Z jednej strony mamy więc archetypiczne wampiry z naszej wyobraźni, które sypiają w trumnach, zmieniają się w nietoperze, mają kły i czarne peleryny, boją się czosnku i krzyży, giną od wody święconej i światła słonecznego, nie mają odbicia w lustrze i spijają krew ze śpiących dziewic. Z drugiej, mamy wampiry z "Buffy", z "Czystej krwi", czy z "Pamiętników wampirów", które czerpią z tego archetypu, ale różnią się od siebie różnymi kluczowymi detalami. A na deser mamy rzeczy takie, jak "Adventure Time" i Marceline, która nie tyle pije krew, ile żywi się kolorem czerwonym.

Za tymi zasadami trudno nadążyć. W "Bufffy" zabite wampiry zmieniają się w popiół, a w "Czystej krwi": w krwawą papkę. Dla bohaterów "Pamiętników wampirów" werbena i ugryzienia wilkołaka są zabójcze, chociaż w "Buffy" ani jedno, ani drugie nie stanowi zagrożenia. W "Czystej krwi" wampir, który nie położy się spać, traci siłę i zaczyna krwawić (z oczu, uszu...), a w "Pamiętnikach wampirów" nie wydaje się, żeby wampiry w ogóle sypiały. Sedno tkwi w tym, że jeśli autor planuje wykorzystać wampiry w swojej pracy, musi stworzyć im całą mitologię, a potem efektywnie przedstawić ją odbiorcy. I odbiorcy to rozumieją, nikt się nie pyta, skąd te wszystkie rozbieżności.

Ale problem pojawia się, kiedy zaczyna się mówić o wampirzej mitologii "Zmierzchu".

Żeby było jasne: "Zmierzch" to nie jest dobra seria. Cały romans Edwarda z Bellą to jakiś pastisz, a nie ekscytująca historia najprawdziwszej miłości. Całość jest źle napisana, a przez to okropnie absurdalna. W dodatku niewiele rzeczy jest tam czytelnikowi pokazane, ale wszystko się czytelnikowi mówi. Autorka zdecydowanie nie słyszała o zasadzie "show, don't tell". Są dziesiątki powodów, dla których warto o tej serii mówić źle, ale ludzie uparli się skupić na tym, że te wampiry to nie wampiry.

I ja w tej chwili się pytam: dlaczego? Wampirza mitologia "Zmierzchu" drastycznie odbiega od większości innych krążących obecnie w popkulturze, ale dlaczego wszyscy się tak na nią rzucają? Jeśli Stephanie Meyer udało się stworzyć cokolwiek godnego uwagi, to wampirza mitologia jest jedynym kandydatem do tego tytułu.

Wampiry w "Zmierzchu" nie sypiają, są szybkie, silne i nieprzyzwoicie atrakcyjne, żeby łatwiej przyciągać swoją zwierzynę (tak, ludzi). Są właściwie niezniszczalne: żeby wampira zabić, trzeba go rozczłonkować i spalić tak, żeby nic z niego nie zostało (bo oderwane kończyny z powrotem przyrosną, jeśli mnie pamięć nie myli). Wampiry nie rosną w siłę z wiekiem, najsilniejsze są przez mniej-więcej rok po przemienieniu, bo wówczas mają jeszcze w ciele resztki ludzkiej krwi, co wydaje mi się jednym z najlepszych (i niewielu dobrych) pomysłów, jakie Stephanie Meyer kiedykolwiek miała. Kiedy już zaczną pić krew, prawie niemożliwe jest dla nich opanowanie się przed wyssaniem całej krwi ze swojej ofiary. Jeśli jednak im się uda, w zębach mają jad, który boleśnie przemienia ofiarę w wampira. I to wszystko ma sens: wampiry to napędzane krwią, idealne drapieżniki i tak też są opisane. Te wampiry skopałyby tyłki wampirom obecnym w wielu innych książkach. I o ile migotanie w słońcu nie brzmi przerażająco, to film robi wszystko, żeby to uzasadnić i wykorzystać. Rozrywane na kawałki wampiry okazują się być niczym z marmuru — i to ma sens. Jeśli ich skóra jest tak twarda i chłodna, to skutkiem ubocznym jest migotanie w słońcu. I ja jestem to w stanie kupić.

Jeśli coś w "Zmierzchu" nie ma sensu, to supermoce przejawiane przez niektóre wampiry. Te rzeczy są już po prostu wyciągnięte przez autorkę znikąd i funkcjonują głównie jako preteksty do pchnięcia fabuły do przodu, ale nie na tym skupia się powszechna krytyka.

Irytują mnie komiksy, w których Blade albo Buffy są wysłani, żeby zamordować Edwarda tylko dlatego, że jest "gorszym" wampirem od innych obecnych w popkulturze. Wampiry ze "Zmierzchu" są inne, ale nie są gorsze jako takie — są po prostu o wiele, wiele gorzej napisane i mają nieszczęście być bohaterami najgorszego romansu naszego pokolenia. Chciałabym, żeby ludzie czasem pamiętali, że problemem nie jest migotanie w słońcu — problemem ze "Zmierzchem" jest wszystko inne.