niedziela, 29 maja 2011

You are tearing me apart!

Po wczorajszym Doktorze Who nadal jestem feministycznie oburzona i nieco roztrzęsiona, więc co mi tam, napiszę o dwóch rzeczach, które od dawna miałam ochotę obejrzeć i które w końcu wczoraj obejrzałam w doborowym towarzystwie.

Przede wszystkim, arcydzieło kinematografii, jakim jest "The Room" Tommy'ego Wiseau. Historia tragicznego życia Johnny'ego, dobrego człowieka, który nie dostaje od świata tyle, na ile zasługuje. Gwarantuję, od pierwszej minuty wiadomo, że seans będzie niesamowity. W pierwszych dwudziestu minutach zmieszczone są ze trzy czy cztery sceny erotyczne, jedna dziwniejsza od drugiej, a wszystkie niesamowicie wydłużone. Aktorzy przez cały film wydają się nie wiedzieć, co się dookoła nich dzieje i co właściwie robią na planie. Przysięgam, starałam się znaleźć w tym filmie jakąś fabułę, jakieś logiczne zależności przyczynowo-skutkowe, ale niewiele da się z niego wyłuskać poza tym, że świat nienawidzi biednego Johnny'ego i świat powinien się za to wstydzić.

Budżet filmu najwyraźniej wynosił 6 milionów dolarów, które Tommy Wiseau (odtwórca głównej roli, producent, producent wykonawczy, scenarzysta i reżyser tego dzieła) sam zgromadził, kiedy wszyscy odrzucali jego powieść/sztukę/scenariusz, ale nie widać tego ani przez sekundę. Technicznie film jest kiepski, leży montaż, efekty specjalne, gra aktorska, scenariusz, leży absolutnie wszystko, a i sama historia (jeśli jakąś komuś uda się wyłuskać) jest marna i, co gorsza, okropnie seksistowska (i cieszę się, że nie byłam pierwszą osobą, która powiedziała to na głos, wiec to nie jest kwestia mojego umiarkowanego feminazizmu). To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Wszystkim, którzy nie mają okazji zobaczyć "The Room" sami, albo nie chcą marnować na niego 90 minut swojego życia, polecam wideorecenzje, które zrobili Nostalgia Critic i Obscurus Lupa. Są bardzo akuratne i idealnie zaznajamiają z filmem, ale dla rozrywki polecam też seans oryginału - przez przypadek jest histerycznie zabawny.

Po tej uczcie dla zmysłów zapadła decyzja, żeby w ramach terapii obejrzeć coś lepszego i przyjemnego. Wybór padł na "Dr. Horrible's Sing-Along Blog", który jest krótki i dobry, a którego do wczoraj nie udało mi się obejrzeć. To tragikomiczny musical, który opowiada historię aspirującego złoczyńcy, dr. Horrible (w tej roli Neil Patrick Harris), który próbuje podbić świat, aby zaprowadzić w nim nowy ład i przy okazji podbić serce Penny (Felicia Day). Na drodze w jednym i drugim staje mu Kapitan Hammer (Nathan Fillion). Nie wiem, czy "Dr. Horrible" potrzebuje dużej rekomendacji, ma już w internecie zasłużoną opinię czegoś zajebistego, ale jeśli ktoś o nim do tej pory tylko słyszał, najwyższa pora też go obejrzeć. Całość jest krótka i dostępna na youtube, ale warta obejrzenia. Romans może i jest trochę irytujący (z trudem go kupuję, chociaż rozumiem, że jego ukochana jest taka dobrotliwa i niewinna, żeby pokazać, że dr Horrible sam nie jest taki zły do szpiku kości i blablabla), ale Neil Patrick Harris i Nathan Fillon jakimś cudem sprawiają, że wszystko jest zgrabną całością i pokazuje, dlaczego Joss Whedon ma opinię dobrego scenarzysty (podpowiem dlaczego: bo wie, co robi).

Mimo niskiego budżetu (jakieś 200 tysięcy dolarów, jeśli wierzyć wikipedii), "Dr. Horrible's Sing-Along Blog" to jedna z najlepszych produkcji przeznaczonych do Internetu, jakie istnieją, co zresztą dowodzi, że pieniądze nie są niezbędne do stworzenia czegoś dobrego i nie gwarantują jakości produktu końcowego. Całość jest dosyć subtelna (przynajmniej do pewnego stopnia) i bawi się ogranymi motywami i kliszami, dając widzowi coś interesującego, co wymaga od niego chwili zastanowienia się nad tym, kim są bohaterowi i komu właściwie chcemy kibicować (zwłaszcza dotyczy to, moim zdaniem, motywacji dr. Horrible). Fabuła posuwa się do przodu w dobrym tempie i nienachalnie (zwłaszcza dotyczy to, moim zdaniem, rozwoju relacji Penny z Kapitanem Hammerem). Podobają mi się też takie drobiazgi, jak zabawa kostiumami: bohater ubrany w czerń, kolor zła, a szwarccharakter ubrany w biel, kolor niewinności, i na koniec zmieniający kolory swojego ubrania na czerwień i czerń, chociaż przecież pokazał więcej dobra niż bohater (w ogóle kostiumy dr. Horrible w ostatniej minucie trzeciego aktu mówią bardzo wiele). Podoba mi się ładunek emocjonalny całości, przez który na koniec się rozkleiłam. W te 42 minuty wciśnięto naprawdę sporo interesującej i wciągającej fabuły - i sporo bardzo przyjemnej muzyki!

W takiej sytuacji pozostaje mi tylko nadal unikać nauki i zapętlić sobie soundtrack "Dr. Horrible". Co zresztą polecam każdemu, to ciekawsze zajęcie niż ogarnianie, że został ostatni tydzień semestru letniego, potem sesja, a potem wakacje.

piątek, 27 maja 2011

Jest piątek, piątek

Szczerze mówiąc, od jakiegoś czasu dziwi mnie absolutna nienawiść, jaką internety żywią do kiepskich nastoletnich gwiazd muzyki. Rozumiem, że można odczuwać oburzenie na rażącą niesprawiedliwość, kiedy jakiś siedemnastoletni chłopiec w błyszczyku zarabia kilkanaście milionów, a my z trudem zdobywamy fundusze na sobotni wieczór i nowe buty. Rozumiem, że można rozpaczać nad gloryfikacją miernoty i pomijaniem Wartościowych Artystów (chociaż nie jestem pewna, czy to nie zakrawa już na snobizm rodzaju "za moich czasów było lepiej"). Ale nie rozumiem, jak można odczuwać ekstatyczną radość z faktu, że postać Justina Biebera została zastrzelona w odcinku CSI, albo po co tworzyć takie obrazki. I o ile najgłupszy argument świata, "to po prostu zazdrość", jakoś się jeszcze odnosi do Justina, którego wypromowała jednak wytwórnia, to nie rozumiem o co chodzi z Rebeccą, gwiazdą Internetu, wypromowaną przez ludzi, którzy jej najwyraźniej nienawidzą

Tym bardziej, że całkiem szczerze lubię "Friday". Naprawdę.

Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest dobra piosenka. Tekst jest głupi, infantylny i miejscami niegramatyczny, a teledysk - zwyczajnie idiotyczny. Nie wypowiadam się o warstwie muzycznej, bo się na tym nie znam, ale zgaduję, że w tej kwestii też nie jest najlepiej. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu słyszałam bardziej szczerą piosenkę. Jestem w stanie z czystym sumieniem i bez wstydu powiedzieć, że mogłabym się podpisać pod większością rzeczy, które Rebecca tam wyśpiewuje. WŁĄCZNIE z wyliczaniem dni przed piątkiem i po nim. Nie wierzę, że ja i Rebecca Black jesteśmy jedynymi osobami na świecie, które to robią, to przecież samo przychodzi (tylko wcześniej nikt nie napisał o tym piosenki). Nie jest to najbogatsza, ani najbardziej poruszająca myśl, jaką można mieć, ale życie nie składa się tylko z najbogatszych i najbardziej poruszających myśli.

(Z tego też powodu nie bawi mnie Żeberka Black. Ten tekst jest piękny i idiotyczny sam w sobie, po co próbować go "upiększać" i "uzabawniać" błędnymi tłumaczeniami na polski?)

"Friday" jest tak idealnie prawdziwy, a przy tym brzmi tak radośnie i entuzjastycznie, że nie wiem, jak można go nie kochać. Jestem w stanie na miejscu wymienić kilka piosenek, które mają głupsze teksty i są tak pretensjonalne, że nie da się nimi cieszyć, a mimo to nie żywi się do nich nienawiści. Nie rozumiem tego. Chodzi o to, że "Friday" jest o bzdurach, a Sztuka nie powinna mówić o bzdurach? Przecież ta piosenka idealnie odwzorowuje rzeczywistość, jest perfekcyjnie mimetyczna (to znaczy, w warstwie tekstowej; nie wiem, jak jest w rzeczywistości z nastolatkami w samochodach i na piątkowych imprezach) i na tym polega jej piękno.

Naprawdę, why so serious. "Friday" jest głupawe i radosne, ale jest szczere. Nie każdy piosenkarz to Leonard Cohen. I CAŁE SZCZĘŚCIE. Świat, w którym muzyka byłaby traktowana zawsze śmiertelnie poważnie musiałby być nie do zniesienia. A tak mam przynajmniej co sobie puścić w każdy piątkowy poranek i czym się cieszyć przez resztę dnia.

Czasem trzeba trochę odpuścić.

A tymczasem: miłego słuchania.

poniedziałek, 16 maja 2011

Wszystko jest translacją

No i po KW. To był bardzo udany weekend i nie wiem nawet, od czego zacząć tłumaczenie, dlaczego był udany.

Podróż do Warszawy była bardzo udana, bo po tym, jak jakieś dwie baby z psem zajęły przedział, który zajmowały nam Magda z Moniką, znaleźliśmy przedział dla rowerów. Idealne miejsce dla ośmiu osób podróżujących na południe. Ze dwie osoby na nas nakrzyczały, że nie jesteśmy rowerami, ale trudno!

Nasz hostel był całkiem przyjazny. Nie był bardzo daleko od dworca i przyjemnie się w nim siedziało. Z zewnątrz wyglądał dosyć strasznie, ale w środku widać było pewien wysiłek włożony w wystrój. Mi się całkiem podobała Maria Skłodowska-Curie spoglądająca ze ściany naszego pokoju.

Sam festiwal w tym roku był w porządku, chociaż Basen miał ogromną przewagę nad Pałacem. W zeszłym roku byłam na mnóstwie paneli, włącznie z tym o Komiksie Kobiecym, i nawet jeśli nie zawsze zwracałam szczególną uwagę na to, o czym mowa, to jednak gdzieś coś zawsze się usłyszało. W tym roku aż do niedzielnego poranka nie wiedziałam nawet, gdzie miałabym pójść, żeby coś zobaczyć. Gdyby komiks kobiecy wydarzył się w tym roku, nie przeszedłby takim echem, bo zwyczajnie byłby zbyt ukryty, żeby ktoś poświęcił mu dość uwagi.
Komiksów też w sumie było jakby mniej, ale za to książki! Ach, książki! W końcu dołączyłam do grona ludzi, którzy wracają do domu z mnóstwem rzeczy do czytania, bo nakupowałam sobie książek. Książek. Na festiwalu komiksowym. Nerdgasm. <3.

Ale przecież kto jeździ na festiwale kupować komiksy. Na festiwale jeździ sie w celach czysto towarzyskich. Nocowanie i podróż z Trójmiejską ferajną to jedno, a spotykanie 2-3 razy do roku ludzi z reszty kraju to coś zupełnie innego. Jakoś co roku tych ludzi jest coraz więcej, ale miło tak sobie uścisnąć dłoń z kimś, kto wcześniej był tylko zbiorem pikseli. A było gdzie sobie ściskać ręce - na korytarzach Pałacu, przy okazji meczu (który Wydawcy przegrali tylko dlatego, że Reszta Świata miała tak ze dwa czy trzy razy więcej zawodników, którzy rzadziej wchodzili na boisko, wolniej się przez to męczyli i na koniec po prostu masakrowali już wykończonych Wydawców; niesprawiedliwość!), na pomeczowej imprezie z darmowym piwem w jakiejś knajpie w budowie, pod Pałacem, w drodze na obiad, w drodze na piwo, zamawiając "kotlety jak berety" w pubie, gdzie na suficie stał stół i łóżko, nad Wisłą, pod after party (bo kto by wchodził do środka, gdy wstęp płatny, a na zewnątrz i tak przyjemniej?), po after party na youtube party u makowca, na panelu Dema i Katerów, w drodze na pociąg. No wszędzie.

Co zostało do dodania? Komiksowa Warszawa to fajna impreza i spisanie wszystkich powodów, dla których tak jest, byłoby niemożliwe - po pierwsze post byłby ekstremalnie tl;dr, a po drugie wszystkie opisane w nim atrakcje byłyby sytuacyjne, niszowe i zabawne tylko dla ludzi, którym nie trzeba ich opisywać, bo przy nich byli. W tym roku KW była bardziej towarzyska niż festiwalowa (mimo że jedyne towarzyskie wydarzenie ujęte w programie, z przyczyn niezależnych od organizatorów, wyszło jak wyszło), ale to nie zmienia faktu, że doskonale się na niej bawić nietrudno.

Mam nadzieję, że widzimy się za rok. :)

wtorek, 10 maja 2011

BOZIU

Patrzcie, jakie dostałam piękne logo! Nie mogę przestać na nie patrzeć, poważnie. Ten post to jedno wielkie

DZIĘKUJĘ, SPELL

Teraz już nie mogę tu nie pisać. Damn.

poniedziałek, 9 maja 2011

"I open at the close"

No tak. To było do przewidzenia.

Bardzo szybko okazało się, ze Wordpress to za duża dla mnie sprawa z dwóch powodów. Po pierwsze, cały projekt wydawał sie być przytłaczający, z pewnością wymagał sporo uwagi, czasu i, co najważniejsze, treści. Mnóstwo megabajtów (czy czegoś) czekające, aż je zapełnię swomi żalami co do życia, wszechświata i całej reszty. Trochę zbyt szeroka perspektywa dla tak nieregularnej i niechętnej blogerki.

Co jednak okazało się ważniejsze - nie znam się na tym od strony technicznej dość dobrze, żeby zrozumieć, co oznacza komunikat:
Error establishing a database connection
Tak więc przenoszę się na blogspot. Powód dobry jak każdy inny.

Córka marnotrawna może jeszcze pobloguje (bo najwyraźniej są osoby, które jeszcze sprawdzają, czy tamten drugi adres żyje? TO DLA WAS).

Wystrój kiedyś oczywiście zmienię, jak czasu starczy.