niedziela, 30 października 2011

Z refleksji studentki translacji

1.
Tłumacze miewają naprawdę niesamowicie różne konflikty i problemy. Ostatnio na zajęciach z przekładu tekstów humanistycznych zajmowaliśmy się fragmentem eseju Aldousa Huxleya. Na samym początku tekstu pojawia się bardzo proste zdanie.
What means of expression should he [literary artist] use?
Jedna ze studentek zaproponowała, by to zdanie przetłumaczyć prosto:
Jakich środków powinien użyć?
Grzecznie wtrąciłam, że czemu jasno wskazujemy, że artysta musi być mężczyzną, skoro mówimy o ogółach i możemy użyć ładnej formy bezosobowej:
Jakich środków należy użyć?
Dyskusja zakończyła się tym, że jestem szaloną feministką, która się czepia i na siłę cenzuruje teksty z pierwszej połowy XX wieku. Zrobiło mi się przykro, bo miałam wrażenie, że postulat jest rozsądny i w żaden sposób nie krzywdzi tekstu. Gdyby nie raziło to mojej quasi-feministycznej dumy, cała sytuacja byłaby dosyć uroczą ilustracją drobiazgów, nad jakimi siedzimy na tych studiach - zmiana jednego słowa zaowocowała dosyć długą i ożywioną dyskusją o ideologii przekładu, języka, życia, wszechświata i całej reszty.

2.
Zresztą po tych studiach całkowicie wykrzywił się mój pogląd na to, co stanowi o udanym przekładzie. Nie bawi mnie już na przykład, że serial zatytułowany Awkward to po polsku Inna, bo przepraszam, ale tytuł ma przede wszystkim przyciągać, a awkward to bardzo niewdzięczne słowo do przekładu na polski. Z drugiej strony nie do końca rozumiem tłumacza, który nacechowany kulturowo zwrot see you later, alligator przekłada na język polski, choćby i tak zgrabnie, jak do zobaczenia może, aligatorze. Przecież to po polsku nie funkcjonuje nijak, żadnych norm ekwiwalencji nie spełnia i niby ładnie, niby można, ale co to wnosi? Z trzeciej strony zaniżam trochę sobie standardy i uważam, że Zwyczajny serial jako tłumaczenie Regular Show jest dobre, aż ktoś mi nie wytknie, że Serial taki, jak wszystkie brzmi o wiele lepiej. Wynika to po trosze z tego, że dawno temu straciłam wiarę w istnienie przekładu doskonałego i wszystko po przetłumaczeniu traktuję nie jak kopię dzieła oryginalnego, ale jak zaserwowaną przez tłumacza osobistą interpretację, co kompletnie rujnuje mi radość z czytania takiego dzieła - a co gorsza, odstrasza mnie od choćby oglądania filmów w języku, którego nie znam, ze strachu przed tym, co mi siłą rzeczy, niekoniecznie z winy tłumacza, umknie.

3.
Moje małe obsesje idą za mną zresztą wszędzie. We wszystkich programach i sprzętach, z których korzystam, widzę i słyszę kalki językowe i błędy lokalizacji. Zwolnij, aby odświeżyć to chyba mój faworyt ostatnich dni (źródło: Facebook Messenger na Androida), zwłaszcza w porównaniu z o wiele czytelniejszym Puść, aby odświeżyć (źródło: Facebook na Androida). Takie rozbieżności zresztą przypominają mi też o tym, jak niespójna jest polska terminologia w tak szybko rozwijających się dziedzinach, jak cokolwiek związanego z Internetem albo telefonami komórkowymi. Biedni tłumacze są zmuszeni do improwizowania, przez co jedna rzecz ma wiele tłumaczeń i nic nie jest spójne, a użytkownicy mogą się łatwo zgubić.

4.
W dodatku wczoraj, przy dość niesamowitej rozgrywce w Pictionary (JESZCZE CIĘ DORWĘ, SPELL) zdałam sobie sprawę, jak bardzo prawdę pisał któryś teoretyk przekładu (naprawdę nie mam siły przekopywać kserówek w poszukiwaniu nazwiska), twierdząc, że im krótszy tekst, tym trudniejsze zadanie musi mieć tłumacz. Bardzo trudno się gra w kalambury, kiedy na wylosowanej karteczce jak byk stoi Kapanie (kategoria: czynność). (Tak naprawdę nie chodziło o kapanie, ale nie pamiętam o jaki odczasownikowy rzeczownik chodziło).

5.
A przecież gry można zlokalizować boleśnie dobrze. Bardzo nieśmiało i powoli próbuję zebrać graczy do sesji RPG w świecie Harry'ego Pottera, rozegranej w stworzonej przez fanów nakładce na system d20. Problem w tym, że rozszyfrowywanie owej stworzonej przez fanów nakładki jest niesamowicie trudne. Skąd takie nieobyte dziewczę jak ja ma wiedzieć, że hit die to kość wytrzymałości, a DC (Difficulty Check) to tak naprawdę ST (Stopień trudności). Świadczy to, oczywiście, o dużym zaangażowaniu tłumacza, który nie szedł na łatwiznę i chciał, żeby Dungeons & Dragons, mimo braku polskiego tytułu, brzmiało bardzo naturalnie i po polsku. I za to brawa.

6.
Kończąc tak już bardziej hermetycznie - we wszystkich wyżej opisanych dylemacikach towarzyszy mi ta nieszczęsna teoria przekładu. Ta nieszczęsna dziedzina nauki, którą gardzi znaczna większość moich współstudentów jako bezużyteczną. Tymczasem ja widzę problem i przez głowę automatycznie przebiegają mi teorie i pojęcia, te wszystkie ekwiwalencje, udomowiania i egzotyzacje, wszystkie długie rozważania nad różnicami kulturowymi, albo nad memetyką przekładu, albo o proponowanych celach tłumacza (które ładnie przedstawia pan Nida), albo o ideach pana Nabokova, który uważał, że nawet najgorszy przekład dosłowny jest lepszy od najlepszego przekładu funkcjonalnego, co oczywiście jest bzdurą i łamie mi serce, bo pana Nabokova kocham. Ale tak przebiegają mi te wszystkie pomysły wyczytane w różnych książkach i artykułach i czuję się jak dziwoląg nawet wśród własnej profesji, bo najwyraźniej to nie jest jedna z obsesji występujących powszechnie.

7.
Ale tak naprawdę, chociaż narzekam na te moje studia bardzo często, to strasznie dobrze się na nich bawię, nawet na wyczerpujących ćwiczeniach, które trwają aż do 20. Mimo że nie ogarniam i chwilowo jestem przytłoczona trochę wszystkim, nie pokonasz mnie, trzeci roku anglistyki. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem absolutnie pewna.