poniedziałek, 14 maja 2012

Masz długopis ze Spider-Manem i mówisz, że masz Parkera

Komiksowa Warszawa była w ten weekend i minęła. Jestem pewna, że są ludzie, którzy opiszą ją wyczerpująco, więc moja relacja jest zbędna. Bawiłam się wybornie i panom raperom do końca życia będę wdzięczna za najlepszy diss świata. Tymczasem widziałam Avengersów i to jest coś, o czym zdecydowanie mogę napisać - bez jakichkolwiek spoilerów.

Doskonały film.
Z poprzednimi filmami jestem na bieżąco - wszystkie widziałam hurtem ledwie tydzień temu. Trudno bez nich mówić w ogóle o Avengersach, bo budowały hype już od czterech lat, a sami Avengersi nie zawiedli i całej piątce oddały to, co im należne. Co najważniejsze - cała piątka budowała napięcie przed premiera Avengersów nie tylko samą obietnicą, że ten film powstanie, ale i własną jakością.

Pamiętam lekkie zdumienie Internetu, kiedy Iron Man wchodził do kin i okazało się, że to dobry film. Trudno się dziwić, wcześniej komiksowe adaptacje były w najlepszym przypadku porządne, a najczęściej smutne, koszmarne i zdradzieckie wobec materiału źródłowego. Tymczasem przyszedł ten jeden film i okazało się, że można wziąć komiksowego bohatera (którego ja specjalnie nawet nie lubiłam), nieco podrasować jego origin, przedstawić go z humorem i kopnięciem i zrobić superbohaterski film, który będzie pełen akcji i nie będzie głupi.

Zaraz potem okazało się, że można nakręcić film o wielkim zielonym potworze, który rozwala wszystko wokół, i nie zrobić z tego bolesnej okropności, którą był Hulk Anga Lee. Incredible Hulk z Nortonem ma specjalne miejsce w moim sercu, bo pamiętam z dzieciństwa kreskówki o Hulku i o ile zielone, rozwalające wszystko potwory mnie nudzą, o tyle filmy o dramatycznej ucieczce Bruce'a Bannera przed wszystkimi, wszystkim i przed sobą mogę oglądać całymi dniami.

Oczywiście w tym samym roku wyszedł Mroczny rycerz Nolana, który był rewolucyjnie dobrym filmem o Batmanie. Nolan robił jednak coś innego niż Marvel. Nolan przypomniał, że filmy o Batmanie mogą być mroczne i poważne, podczas gdy Marvel stopniowo budował po prostu kino superbohaterskie.

Potem wyszedł Iron Man 2, który nie tylko potwierdził, że filmy superbohaterskie mogą być pełne wybuchów i nie muszą być głupie, ale też dowiódł, że sequele nie muszą być złe, a nawet mogą przerosnąć oryginały. Bałam się tego filmu, bo tak łatwo mógł być gówniany, a tymczasem dzięki przedstawieniu autodestrukcyjnych zapędów Tony'ego Starka był nawet lepszy od jedynki.

Thor, z tego co wiem, sprzedał się słabo, ale mnie jakoś urzekł, kiedy go ostatnio zobaczyłam po raz pierwszy. Widać było w nim mniejszy budżet, mniej solidną fabułę, ale niekoniecznie mniej serca i nadal był to przyjemny film. Ma swoje problemy, ale darzę go strasznym sentymentem, bo po rozbuchanych filmach ze scenami walki w wielkich miastach, Thor wydaje się kameralny i uroczy. Kameralne są w nim stawki, kameralna jest w nim lokacja, kameralna jest historia i konflikt dwójki braci. Nie jest to pewnie najlepszy z tych filmów, ale jest o wiele lepszy, niż bym podejrzewała.

Prawdopodobnie najsłabszy był ostatni film, po polsku dostępny pod czarującym tytułem Captain America: Pierwsze starcie. Jeśli coś mogło zachwiać wiarą w Avengersów, to tylko ten film. Widziałam o wiele gorsze, ale można było mieć po nim obawy, że studio Marvela się wypaliło i traci formułę na udane superbohaterskie kino.

Na szczęście tak nie było.
Idźcie do kina.
Joss Whedon przeszedł sam siebie. Po mistrzowsku wziął wszystkie te budowane od czterech lat postaci, wrzucił w jeden film, pozwolił im się nawzajem poznać, a potem uratować świat. Tu nawet nie ma co więcej mówić. Avengers to nie jest kolejny film o którymkolwiek z już przedstawionych postaci, ale pełen rozmachu film, który jest po trochu o każdym z przedstawionych w nim bohaterów. Nie dostają oni długich scen na swój rozwój, ale te malutkie scenki, które przypadają im w udziale, są tak naładowane treścią, że tyle wystarczy, by lepiej poznać i zrozumieć ich wszystkich i móc z radością patrzeć, jak ratują Nowy Jork i świat oraz zrozumieć, dlaczego ratują go w taki, a nie inny sposób.

Poza tym ten film jest też dobry na kilku pomniejszych poziomach. Niektóre ujęcia są zaskakująco ciekawe. Robił to Joss Whedon, więc w Tarczy kobiet jest nie mniej niż mężczyzn, a Scarlett Johanson robi więcej niż ładnie wygląda. Tłumacz musiał pokochać ten film tak mocno, jak widzowie, bo tłumaczenie jest miejscami mistrzowskie (przynajmniej to, które widziałam w napisach). Kilka pomniejszych scenek jest idealnie zbędnych, ale zachowanych, bo są zabawne. Kilka momentów jest niesamowicie dramatycznych, ale niedopowiedzianych (jak scena, w której Pepper nie odbiera telefonu od Tony'ego), bo film nie bierze swojego widza za idiotę. Widać, że aktorzy doskonale się bawią. Widać, że ludzie, którzy przy nim pracowali, chcieli zrobić dobry film, a tylko przy okazji zarobić grube miliony.

Nie wiem, co mogę dodać. To był bardzo zgrabny film. Idąc na niego, liczyłam na dobre sceny akcji i dobrą dynamikę miedzy bohaterami. Dostałam najlepsze sceny akcji, jakie widziałam od dawna, fantastyczną i wiarygodną dynamikę między bohaterami, a ponadto rozwinięcie postaci, które w innych filmach były jedynie lekko zarysowane, mnóstwo humoru i nawiązania do wszystkich małych rzeczy, które lekko wspominano w poprzednich filmach, budując napięcie przed tym jednym. Warto było czekać na Avengers cztery lata. Warto było go zobaczyć.

Warto będzie pójść na niego jeszcze raz.

czwartek, 19 stycznia 2012

So overt it's covert

Tym motywem Steven Moffat zapracował na brokatowy basen.
"Sherlock Holmes" Guya Ritchie'ego to jeden z moich ulubionych filmów na świecie. Dwa lata temu, kiedy oglądałam go po raz pierwszy, było to dla mnie zaskakujące, ale dzisiaj całe Holmesowe uniwersum jest bliskie mojemu sercu. Zaczęłam czytać książki Doyle'a i okazało się, że wbrew temu, co zapamiętałam z podstawówki, są fantastyczne. Potem przyszedł "Sherlock", serial Moffata i Gatissa, i mimo pewnej wtórności, którą czułam względem filmu Ritchie'ego, był to serial przyjemny, nawet jeśli mózg mi od jego cudowności nie eksplodował. Robert Downey Jr. miał tak ogromną przewagę nad Benedictem Cumberbatchem, że nie przypuszczałabym nigdy, jak drastyczne zmiany zajdą w tym rankingu w 2012 roku.

Tymczasem mamy styczeń 2012 roku, kiedy to w prawym narożniku stanęła "Gra cieni", a w lewym - drugi sezon serialu BBC i wygląda na to, że BBC pokona Hollywood przez spektakularny nokaut.

Zacznijmy może od "Gry cieni", bo nie chcę o niej pisać dużo. O czym tu właściwie pisać? To prawdopodobnie nie jest strasznie zły film, ale czekałam na niego z bijącym sercem. Większość mojego żalu wynika prawdopodobnie tylko z rozczarowania. Niemniej, skandalicznie potraktowano Irene Adler, Moriarty był nudny i mniej złowieszczy, niż w pierwszej części, przeniesienie akcji filmu z dziewiętnastowiecznego Londynu na pola Europy to zły pomysł, żarty były przeciągane i tłumaczone widzowi, a i sam plan Moriarty'ego był dość absurdalny. Holmes bardziej błaznował niż rzeczywiście błyszczał intelektem i widziałam bardziej Roberta juniora na dobrej imprezie niż Sherlocka. Nie-Irene-Adler była tak nudna, że aż nie pamiętam jej imienia. Nie miała w tym filmie nic do roboty poza pałętaniem się za Sherlockiem i byciem spokrewnioną z jednym kolesiem, o którym przez większość filmu nawet nie pamiętałam za bardzo, mimo że przecież fabuła filmu polegała na szukaniu go. Przyznam, że żona Watsona w tych kilku krótkich scenach, w których była, odznaczyła się zajebistością, ale z kolei Mycroft był dziwnym comic reliefem. Tak naprawdę chyba najmocniejszą postacią filmu był kapitalny John Watson. Chociaż tyle.
Tak naprawdę mój główny zarzut wobec tego filmu to wtórność. "Sherlock Holmes" zachwycił mnie kreatywnym podejściem do tematu, reinterpretacją Holmesa. To był film, który powstał, bo ktoś miał konkretną historię do opowiedzenia. "Grze cieni", niestety, tego brakuje. Nie powstała po to, by opowiedzieć historię. Powstała dlatego, że pierwszy film się sprzedał. Jeśli powstanie trzecia część, nadal z chęcią pójdę na nią do kina, ale fajerwerków już się nie spodziewam. Chyba że dosłownych - bo fajerwerków i przepięknych wybuchów w "Grze cieni" jest ogrom.

Tymczasem "Sherlock"... "Sherlock"!

Takie zdjęcia promocyjne tylko w BBC.
Pierwszy sezon wydawał mi się zbyt podobny do "Sherlocka Holmesa". Pościgi, walki, socjopatyczny Holmes dręczy Watsona. Ale mimo wszystko całość była zgrabna (choć nierówna: "A Study in Pink" to bardzo solidny kryminał, "The Blind Banker" był strasznie słaby, a "The Great Game" była tak zagmatwana, że ledwo ogarnęłam, co się tam właściwie dzieje), więc z chęcią w Nowy Rok obejrzałam sobie "A Scandal in Belgravia". Nic nie mogło mnie na to przygotować.

Drugi sezon "Sherlocka" był wyśmienity. "A Scandal in Belgravia" fabularnie nie był najlepszą rzeczą, jaką widziałam, ale relacje między bohaterami nadrabiały to z nawiązką. Miałam wrażenie, że fabuły zabrakło im w połowie odcinka, ale to nie było aż tak istotne w obliczu relacji Sherlock-Irene i samego rozwoju Sherlocka jako postaci. "The Hounds of Baskerville" to chyba moja ulubiona wersja historii o psie Baskerville'ów. Trzymała mnie w napięciu i była naprawdę dobrze skonstruowana, a do tego nieprzewidywalna, mimo że przecież wszyscy już tę opowieść znają. I wisienka na torcie, "The Reichenbach Fall". Tak się właśnie robi złowieszczego Moriarty'ego, państwo filmowcy z Hollywoodu. Tak się pokazuje jego walkę i ostateczne starcie z Sherlockiem. Tak się tworzy dramatyczną scenę upadku. Tak się robi finałowy cliffhanger. Nie wspominając już nawet o tym, że cały plan Moriarty'ego na pokonanie Sherlocka i wszystko, co się z Sherlockiem działo w drugiej połowie tego finału trafia w moje najskrytsze upodobania aż za bardzo. Nadal mam dreszcze, kiedy myślę o tych ostatnich scenach.

Oglądając drugi sezon "Sherlocka", czułam, że po pierwszym sezonie scenarzyści zrozumieli, co chcą tym z tym serialem zrobić i byłam zachwycona rezultatami ich pracy. Skupili się na rozwoju postaci, zwłaszcza na relacjach Sherlocka z otaczającym go światem, i czułam ciągłość tej historii. Przy tym nie zapominali o okraszeniu całości fantastyczną dozą cudów XXI wieku i - co pewnie najważniejsze - o przyzwoitych zagadkach i adwersarzach dla swojego detektywa. I znowu, może mój zachwyt jest spowodowany tym, że moje oczekiwania nie były wygórowane, ale o ile po pierwszym sezonie polecałam "Sherlocka" od niechcenia, o tyle po drugim polecam go gorąco wszystkim. Oglądajcie, kiedy tylko możecie.
Mimo kilku podobieństw między "Sherlockiem" BBC a "Sherlockiem Holmesem" z kin, tym razem to film wypada blado. Może dlatego, że w serialu dużo bardziej widać miłość do materiału źródłowego. Trudno mi powiedzieć. Wiem tyle, że to był bardzo Sherlockowy styczeń. Bawiłam się wyśmienicie i nie zamierzam przestawać. Biblioteczny Conan Doyle leży na mojej komodzie i czeka na mityczne po-sesji (jak wszystko inne), a chwilowo będę sobie prawdopodobnie zabijać po 90 minut drugim sezonem telewizyjnego "Sherlocka". Nic lepszego w tym styczniu spotkać mnie nie może.

I na deser: Sherlocki w negliżu. Bo mogę.

Cumberbatch nie jest zadowolony!