piątek, 30 września 2011

We Florencji jak w domu (tylko lepiej)

Wróciłam z Florencji i tak naprawdę mogę o tym mieście powiedzieć tylko tyle, że każdy przed śmiercią powinien je odwiedzić. Dawno tak się nie zakochałam w żadnym miejscu (o ile kiedykolwiek się w jakimś miejscu tak zakochałam).

To wcale nie jedyny powód,
dla którego Florencja jest genialna
Podróż z Polski nie jest może specjalnie sprzyjająca, bo lotnisko we Florencji jest raczej niewielkie, ale mi z każdą minutą spędzoną na lotniskach i w samolocie mocniej biło serce, a kiedy przeleciałam nocą nad Alpami poprzecinanymi światłami tamtejszych miasteczek, byłam całkowicie gotowa na wkroczenie do innego świata. Na początku, rzeczywiście, lotnisko zupełnie mnie zaskoczyło, bo strzałki kierowały biednych podróżujących w zupełnie abstrakcyjne miejsca, ale kiedy tylko udało mi się złapać autobus w stronę centrum, całkowicie przepadłam.

Do Florencji przyjechałam nocą i pierwsze, co zauważyłam, to ludzie. Nocna weekendowa Florencja tętni życiem i kiedy to piszę, mam na myśli naprawdę nieprzebrane tłumy, równie liczne, jak za dnia. Wszyscy w tym tłumie wydają się być zadowoleni ze wszystkiego i bardzo przychylni światu, co szybko mi się udzieliło. Wąskie uliczki i jeszcze węższe chodniki sprawiają, że nikt nie przejmuje się tam takimi szczegółami, jak zasady ruchu drogowego, i ludzie chodzą środkiem ulicy, a samochody pomijają sobie podwójne ciągłe - i jakimś cudem udaje im się wszystkim nie zabić siebie nawzajem. Na każdym rogu stoją budki z lodami, restauracje i sklepy ogromnych modowych marek, a wszystko wygląda przytulnie. Od całego miasta bije przepych i ciepło, i nie ma to aż tak dużo wspólnego ze stale świecącym słońcem. Po kilku dniach czułam, jakbym we Florencji żyła od zawsze, a wyjazd to najgłupsza rzecz, jaką mogę zrobić.

Nie wiem, co to za uliczka,
ale gdzieś tu jedliśmy.
Poza tym - samo miasto. Mój pobyt we Florencji był trochę roboczy - byłam tam ma spotkaniu z zespołem z Aviary.pl, więc w sobotę i niedzielę trzeba było posiedzieć w zamknięciu, powymieniać się doświadczeniami z Mozillą Italia, omówić własne problemy i perspektywy, no i popracować. Ale codziennie, w trakcie poszukiwania miejsca na kolejny posiłek (co zajmowało nam codziennie chyba około godziny) i powrotów do siebie, widzieliśmy dość sporą część miasta, a cały poniedziałek poświęciliśmy już tylko na zapoznawanie się z nim. Co prawda Florencja jest pierwszym miejscem na świecie, gdzie nigdy nie wiedziałam, gdzie jestem i co chwilę kompletnie traciłam poczucie kierunku, ale w takim miejscu można się zgubić z radością. Zwłaszcza że, mimo całej obcości tego miasta, wszystko wydawało się znajome. Florencja jest magiczna. Gdzie się nie obejrzałam, byłam otoczona starymi, masywnymi budynkami i drewnianymi okiennicami. Na wąskich uliczkach i jeszcze węższych chodnikach czułam się jeszcze mniejsza niż zwykle i z jednej strony przytłoczona otaczającymi mnie domami, ale z drugiej strony - wszystkie te uliczki były niewiarygodnie przytulne. Aż miało się ochotę zostać na nich na zawsze.

A to tylko same okolice centrum, nie miejsca oblegane przez turystów. Uginający się od złota Ponte Vecchio, Galeria Uffizzi (którą, niestety, widzieliśmy tylko z zewnątrz), rezydencja Medyceuszów, czy górująca nad miastem kopuła katedry Santa Maria del Fiore wyłaniały się, ogromne, zza zakrętów tych wąskich uliczek, by zaskoczyć swoim ogromem. Żałowałam czasami, że nie ma we Florencji dość przestrzeni, żeby się cofnąć i ogarnąć wzrokiem te wielkie i wspaniałe budynki. Najwięcej miejsca znaleźliśmy na szczycie wzgórza, gdzie wspięliśmy się, żeby zobaczyć miasto z góry. Widok całkowicie wart trudu i panującego u góry morderczego skwaru. Żałuję, że nie widziałam więcej - na przykład pozamykanych w poniedziałki ogrodów. Zieleń to jedyne, czego mi we Florencji boleśnie brakowało. Na wąskich, magicznych uliczkach brak miejsca na trawę i drzewa.
Jedyny powód, żeby po takich lodach nie umierać ze szczęścia ,
to perspektywa kolacji w Quattro Leoni.

Poza tym, jedzenie. Boże, jedzenie. Podczas najlepszej kolacji w moim życiu, jeden z miejscowych Włochów powiedział nam, że ludzie, którzy chcą dobrze zjeść, jadą do Włoszech, ale ludzie, którzy chcą dobrze zjeść we Włoszech, jadą do Toskanii. I nie wyobrażam sobie, jakim cudem to miałaby być czcza przechwałka. Nigdzie na świecie nie jadłam tak nieprzyzwoicie dobrego jedzenia, jak we Florencji. Podają zupełnie absurdalne rzeczy, jak pastę z pomidorów i chleba, albo zapiekane w serowo-kremowym sosie makarony nafaszerowane gruszkami, albo krwiste kawałki mięsa, albo ser z miodem, albo ciasteczka z migdałami do maczania w kieliszku pomarańczowego wina - i każda następna potrawa jest lepsza od poprzedniej, aż do momentu, w którym mózg zwyczajnie nie wytrzymuje z przeładowania dobrocią i odmawia przyjęcia do wiadomości perspektywy jedzenia czegokolwiek, co nie pochodzi z Florencji (i okolic).

Przy wyjeździe czułam spory niedosyt. Perspektywa powrotu ze słonecznej Toskanii na deszczowe Pomorze nie była specjalnie zachęcająca. Florencję chciałabym przejść wzdłuż i wszerz ze trzy razy, wejść w te wszystkie miejsca i chłonąć te widoki, tę atmosferę i ten nastrój. Trzy dni to zdecydowanie za krótko, żeby nacieszyć sie wszystkim, co Florencja ma do zaoferowania, a i tak zaoferowała mi w tak krótkim czasie więcej, niż jestem w stanie tu opisać. Tymczasem pozostaje mi tylko planować w przyszłości powrót.

Przyjaźń z okazji MFKiG musi być w tym roku naprawdę wyśmienita, żeby w ogóle choć trochę przyćmić ten wyjazd. Nie mogę sie doczekać.

środa, 7 września 2011

Do I dazzle you?

W zasadzie wampiry nigdy mnie nie kręciły. Widziałam kilka lat temu "Buffy" i "Anioła", ale nie ze względu na wampiry — to po prostu były ciekawe seriale. Same wampiry zawsze wydawały mi się trochę nudne. Ale w końcu w zeszłym roku, rozbawiona artykułem z Rolling Stone, zaczęłam oglądać "Pamiętniki wampirów" i "Czystą krew", a potem poszło jakoś z górki i okazało się, że wampiry mogą być całkiem interesujące — choćby ze względu na to, że ich status nie jest quo.

Wampirów jest teraz tyle rodzajów, w ilu filmach, serialach i książkach występują. Z jednej strony mamy więc archetypiczne wampiry z naszej wyobraźni, które sypiają w trumnach, zmieniają się w nietoperze, mają kły i czarne peleryny, boją się czosnku i krzyży, giną od wody święconej i światła słonecznego, nie mają odbicia w lustrze i spijają krew ze śpiących dziewic. Z drugiej, mamy wampiry z "Buffy", z "Czystej krwi", czy z "Pamiętników wampirów", które czerpią z tego archetypu, ale różnią się od siebie różnymi kluczowymi detalami. A na deser mamy rzeczy takie, jak "Adventure Time" i Marceline, która nie tyle pije krew, ile żywi się kolorem czerwonym.

Za tymi zasadami trudno nadążyć. W "Bufffy" zabite wampiry zmieniają się w popiół, a w "Czystej krwi": w krwawą papkę. Dla bohaterów "Pamiętników wampirów" werbena i ugryzienia wilkołaka są zabójcze, chociaż w "Buffy" ani jedno, ani drugie nie stanowi zagrożenia. W "Czystej krwi" wampir, który nie położy się spać, traci siłę i zaczyna krwawić (z oczu, uszu...), a w "Pamiętnikach wampirów" nie wydaje się, żeby wampiry w ogóle sypiały. Sedno tkwi w tym, że jeśli autor planuje wykorzystać wampiry w swojej pracy, musi stworzyć im całą mitologię, a potem efektywnie przedstawić ją odbiorcy. I odbiorcy to rozumieją, nikt się nie pyta, skąd te wszystkie rozbieżności.

Ale problem pojawia się, kiedy zaczyna się mówić o wampirzej mitologii "Zmierzchu".

Żeby było jasne: "Zmierzch" to nie jest dobra seria. Cały romans Edwarda z Bellą to jakiś pastisz, a nie ekscytująca historia najprawdziwszej miłości. Całość jest źle napisana, a przez to okropnie absurdalna. W dodatku niewiele rzeczy jest tam czytelnikowi pokazane, ale wszystko się czytelnikowi mówi. Autorka zdecydowanie nie słyszała o zasadzie "show, don't tell". Są dziesiątki powodów, dla których warto o tej serii mówić źle, ale ludzie uparli się skupić na tym, że te wampiry to nie wampiry.

I ja w tej chwili się pytam: dlaczego? Wampirza mitologia "Zmierzchu" drastycznie odbiega od większości innych krążących obecnie w popkulturze, ale dlaczego wszyscy się tak na nią rzucają? Jeśli Stephanie Meyer udało się stworzyć cokolwiek godnego uwagi, to wampirza mitologia jest jedynym kandydatem do tego tytułu.

Wampiry w "Zmierzchu" nie sypiają, są szybkie, silne i nieprzyzwoicie atrakcyjne, żeby łatwiej przyciągać swoją zwierzynę (tak, ludzi). Są właściwie niezniszczalne: żeby wampira zabić, trzeba go rozczłonkować i spalić tak, żeby nic z niego nie zostało (bo oderwane kończyny z powrotem przyrosną, jeśli mnie pamięć nie myli). Wampiry nie rosną w siłę z wiekiem, najsilniejsze są przez mniej-więcej rok po przemienieniu, bo wówczas mają jeszcze w ciele resztki ludzkiej krwi, co wydaje mi się jednym z najlepszych (i niewielu dobrych) pomysłów, jakie Stephanie Meyer kiedykolwiek miała. Kiedy już zaczną pić krew, prawie niemożliwe jest dla nich opanowanie się przed wyssaniem całej krwi ze swojej ofiary. Jeśli jednak im się uda, w zębach mają jad, który boleśnie przemienia ofiarę w wampira. I to wszystko ma sens: wampiry to napędzane krwią, idealne drapieżniki i tak też są opisane. Te wampiry skopałyby tyłki wampirom obecnym w wielu innych książkach. I o ile migotanie w słońcu nie brzmi przerażająco, to film robi wszystko, żeby to uzasadnić i wykorzystać. Rozrywane na kawałki wampiry okazują się być niczym z marmuru — i to ma sens. Jeśli ich skóra jest tak twarda i chłodna, to skutkiem ubocznym jest migotanie w słońcu. I ja jestem to w stanie kupić.

Jeśli coś w "Zmierzchu" nie ma sensu, to supermoce przejawiane przez niektóre wampiry. Te rzeczy są już po prostu wyciągnięte przez autorkę znikąd i funkcjonują głównie jako preteksty do pchnięcia fabuły do przodu, ale nie na tym skupia się powszechna krytyka.

Irytują mnie komiksy, w których Blade albo Buffy są wysłani, żeby zamordować Edwarda tylko dlatego, że jest "gorszym" wampirem od innych obecnych w popkulturze. Wampiry ze "Zmierzchu" są inne, ale nie są gorsze jako takie — są po prostu o wiele, wiele gorzej napisane i mają nieszczęście być bohaterami najgorszego romansu naszego pokolenia. Chciałabym, żeby ludzie czasem pamiętali, że problemem nie jest migotanie w słońcu — problemem ze "Zmierzchem" jest wszystko inne.