wtorek, 15 listopada 2011

MozCamp w Berlinie okiem nooba

Tydzień temu skończył się MozCamp 2011 w Berlinie, jedno z najciekawszych wydarzeń, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć w tym roku. Powinnam była opisać je wcześniej, żeby uchwycić opary pozostałego we mnie entuzjazmu, ale wszystko poszło na nadrabianie wywołanych tym wyjazdem zaległości na studiach. Nic to, lepiej późno niż wcale, zwłaszcza kiedy jest co opisywać.

MozCamp to organizowana co dwa lata w Europie (a od tego roku również w Azji) konferencja wolontariuszy i pracowników Mozilli, podczas której można poznać całą społeczność, omówić plany Mozilli na przyszłość i trochę popracować. Zupełnie przez przypadek można też nasiąknąć entuzjazmem do wszystkich przedsięwzięć organizacji i do swojej własnej pracy. Poważnie, entuzjazm wylewał się ze sceny wiadrami i gdybyśmy chcieli tam grać w zaproponowaną przez Falkę grę, prawdopodobnie nie opuścilibyśmy Berlina o własnych siłach. Bardzo przyjemnie się tego wszystkiego słuchało.

ENTUZJAZM! (Źródło)
Pojechałam tam jako lokalizatorka, więc siłą rzeczy byłam głównie na panelach poświęconych lokalizacji. Na szczęście udało mi się też pojawić na kilku spotkaniach poświęconych zagadnieniom wykraczającym poza dziedzinę, w której czuję się stosunkowo pewnie po tych kilku miesiącach współpracy z Aviary.pl (teraz też na Facebooku i Twitterze!). Ciekawie za to uczestniczyło mi się w kilku spotkaniach poświęconych angażowaniu nowych wolontariuszy i byciu przydatnym, jeśli nie posiada się żadnych umiejętności technicznych (czyli kiedy jest się mną, w sumie). A pomagać można na wiele sposobów.

Można testować różne rzeczy. Jest Aurora, jest Firefox Beta, jest daleki od doskonałości, choć zmierzający w optymistycznym kierunku Firefox na Androida (poważnie, demo interfejsu na tablety strasznie mi się spodobało). Mozilla nie robi tej przeglądarki dla siebie, a i sama nie jest w stanie wszystkiego sprawdzić, więc testerzy są przydatni.

Można pomagać przy lokalizacji mozillowych rzeczy. Oficjalny polski zespół tłumaczy Mozilli to Aviary.pl, które, niczym Gwardia Dumbledore'a, wciąż rekrutuje! Nie gryziemy, można z nami sobie pogadać na IRCu (irc.mozilla.org, kanał #aviarypl) i się przekonać. Ja szczerze, z całego serca, polecam wszystkim.

Można też po prostu głośno krzyczeć o Mozilli i o tym, co robi - zwłaszcza że robi świetne rzeczy. Jest organizacją non profit, jej działanie opiera się na wolontariacie, a jest odpowiedzialna za wyparcie z rynku giganta, jakim jest niezaprzeczalnie Microsoft. Nieustannie pracuje nad wydawanym przez siebie oprogramowaniem i mocno technicznie nadgania coraz bardziej popularne Google Chrome. Poza tym, Mozilla nie działa dla zysku, więc jest bardziej zainteresowana faktycznym dobrem użytkowników, ochroną ich prywatności i zapewnieniem im naprawdę otwartego Internetu i wolnego wyboru. Tutaj zaczynają się już trochę bardziej techniczne tematy które nie do końca ogarniam (jak webowe aplikacje), ale zaczynają się też tematy takich opcji w samej przeglądarce, jak informowanie witryn, że użytkownik nie chce być śledzony (w Firefoksie Opcje -> Prywatność), albo takich projektów, jak BrowserID, inicjatywa proponująca logowanie się na różnych stronach nie kontem Facebooka, a przeglądarką. W skrócie, Firefox pozornie oferuje to samo, co Chrome czy IE, ale Mozillą kierują fundamentalnie inne powody niż Google i Microsoft. Po prostu Mozilla to grupa ludzi, którzy robią to, co lubią, aby innym było w Sieci lepiej, i robią to bez chęci zysku, za to z ogromnym entuzjazmem. I ja to w Berlinie strasznie mocno czułam.

W zasadzie Mozilla po tym weekendzie wydaje mi się być grupą idealistów, którym się udało coś zmienić. Naprawdę strasznie mi się to podoba i strasznie się cieszę, że mogłam być w tym Berlinie, posłuchać tych ludzi, autentycznie przesiąknąć ich entuzjazmem i wyjechać stamtąd z przeświadczeniem, że jestem im przydatna. Niewiele weekendów w moim życiu było tak intensywnych, produktywnych i interesujących. W niedzielny wieczór, czekając na lotnisku w Kopenhadze na lot do Gdańska, z dala już od całego Mozillowego zamieszania, czułam fizyczne zmęczenie i byłam niezdolna do czegokolwiek bardziej wymagającego niż patrzenie się w przestrzeń z tępym, błogim uśmiechem na twarzy w oczekiwaniu na wezwanie na pokład samolotu. W poniedziałkowy poranek nie mogłam się doczekać dalszej pracy i jakoś tak mi zostało.

A tymczasem na deser moja ostatnio ulubiona strona internetowa: małe pandy czerwone na żywo z zoo w Tennessee. Tyle słodyczy!

niedziela, 30 października 2011

Z refleksji studentki translacji

1.
Tłumacze miewają naprawdę niesamowicie różne konflikty i problemy. Ostatnio na zajęciach z przekładu tekstów humanistycznych zajmowaliśmy się fragmentem eseju Aldousa Huxleya. Na samym początku tekstu pojawia się bardzo proste zdanie.
What means of expression should he [literary artist] use?
Jedna ze studentek zaproponowała, by to zdanie przetłumaczyć prosto:
Jakich środków powinien użyć?
Grzecznie wtrąciłam, że czemu jasno wskazujemy, że artysta musi być mężczyzną, skoro mówimy o ogółach i możemy użyć ładnej formy bezosobowej:
Jakich środków należy użyć?
Dyskusja zakończyła się tym, że jestem szaloną feministką, która się czepia i na siłę cenzuruje teksty z pierwszej połowy XX wieku. Zrobiło mi się przykro, bo miałam wrażenie, że postulat jest rozsądny i w żaden sposób nie krzywdzi tekstu. Gdyby nie raziło to mojej quasi-feministycznej dumy, cała sytuacja byłaby dosyć uroczą ilustracją drobiazgów, nad jakimi siedzimy na tych studiach - zmiana jednego słowa zaowocowała dosyć długą i ożywioną dyskusją o ideologii przekładu, języka, życia, wszechświata i całej reszty.

2.
Zresztą po tych studiach całkowicie wykrzywił się mój pogląd na to, co stanowi o udanym przekładzie. Nie bawi mnie już na przykład, że serial zatytułowany Awkward to po polsku Inna, bo przepraszam, ale tytuł ma przede wszystkim przyciągać, a awkward to bardzo niewdzięczne słowo do przekładu na polski. Z drugiej strony nie do końca rozumiem tłumacza, który nacechowany kulturowo zwrot see you later, alligator przekłada na język polski, choćby i tak zgrabnie, jak do zobaczenia może, aligatorze. Przecież to po polsku nie funkcjonuje nijak, żadnych norm ekwiwalencji nie spełnia i niby ładnie, niby można, ale co to wnosi? Z trzeciej strony zaniżam trochę sobie standardy i uważam, że Zwyczajny serial jako tłumaczenie Regular Show jest dobre, aż ktoś mi nie wytknie, że Serial taki, jak wszystkie brzmi o wiele lepiej. Wynika to po trosze z tego, że dawno temu straciłam wiarę w istnienie przekładu doskonałego i wszystko po przetłumaczeniu traktuję nie jak kopię dzieła oryginalnego, ale jak zaserwowaną przez tłumacza osobistą interpretację, co kompletnie rujnuje mi radość z czytania takiego dzieła - a co gorsza, odstrasza mnie od choćby oglądania filmów w języku, którego nie znam, ze strachu przed tym, co mi siłą rzeczy, niekoniecznie z winy tłumacza, umknie.

3.
Moje małe obsesje idą za mną zresztą wszędzie. We wszystkich programach i sprzętach, z których korzystam, widzę i słyszę kalki językowe i błędy lokalizacji. Zwolnij, aby odświeżyć to chyba mój faworyt ostatnich dni (źródło: Facebook Messenger na Androida), zwłaszcza w porównaniu z o wiele czytelniejszym Puść, aby odświeżyć (źródło: Facebook na Androida). Takie rozbieżności zresztą przypominają mi też o tym, jak niespójna jest polska terminologia w tak szybko rozwijających się dziedzinach, jak cokolwiek związanego z Internetem albo telefonami komórkowymi. Biedni tłumacze są zmuszeni do improwizowania, przez co jedna rzecz ma wiele tłumaczeń i nic nie jest spójne, a użytkownicy mogą się łatwo zgubić.

4.
W dodatku wczoraj, przy dość niesamowitej rozgrywce w Pictionary (JESZCZE CIĘ DORWĘ, SPELL) zdałam sobie sprawę, jak bardzo prawdę pisał któryś teoretyk przekładu (naprawdę nie mam siły przekopywać kserówek w poszukiwaniu nazwiska), twierdząc, że im krótszy tekst, tym trudniejsze zadanie musi mieć tłumacz. Bardzo trudno się gra w kalambury, kiedy na wylosowanej karteczce jak byk stoi Kapanie (kategoria: czynność). (Tak naprawdę nie chodziło o kapanie, ale nie pamiętam o jaki odczasownikowy rzeczownik chodziło).

5.
A przecież gry można zlokalizować boleśnie dobrze. Bardzo nieśmiało i powoli próbuję zebrać graczy do sesji RPG w świecie Harry'ego Pottera, rozegranej w stworzonej przez fanów nakładce na system d20. Problem w tym, że rozszyfrowywanie owej stworzonej przez fanów nakładki jest niesamowicie trudne. Skąd takie nieobyte dziewczę jak ja ma wiedzieć, że hit die to kość wytrzymałości, a DC (Difficulty Check) to tak naprawdę ST (Stopień trudności). Świadczy to, oczywiście, o dużym zaangażowaniu tłumacza, który nie szedł na łatwiznę i chciał, żeby Dungeons & Dragons, mimo braku polskiego tytułu, brzmiało bardzo naturalnie i po polsku. I za to brawa.

6.
Kończąc tak już bardziej hermetycznie - we wszystkich wyżej opisanych dylemacikach towarzyszy mi ta nieszczęsna teoria przekładu. Ta nieszczęsna dziedzina nauki, którą gardzi znaczna większość moich współstudentów jako bezużyteczną. Tymczasem ja widzę problem i przez głowę automatycznie przebiegają mi teorie i pojęcia, te wszystkie ekwiwalencje, udomowiania i egzotyzacje, wszystkie długie rozważania nad różnicami kulturowymi, albo nad memetyką przekładu, albo o proponowanych celach tłumacza (które ładnie przedstawia pan Nida), albo o ideach pana Nabokova, który uważał, że nawet najgorszy przekład dosłowny jest lepszy od najlepszego przekładu funkcjonalnego, co oczywiście jest bzdurą i łamie mi serce, bo pana Nabokova kocham. Ale tak przebiegają mi te wszystkie pomysły wyczytane w różnych książkach i artykułach i czuję się jak dziwoląg nawet wśród własnej profesji, bo najwyraźniej to nie jest jedna z obsesji występujących powszechnie.

7.
Ale tak naprawdę, chociaż narzekam na te moje studia bardzo często, to strasznie dobrze się na nich bawię, nawet na wyczerpujących ćwiczeniach, które trwają aż do 20. Mimo że nie ogarniam i chwilowo jestem przytłoczona trochę wszystkim, nie pokonasz mnie, trzeci roku anglistyki. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem absolutnie pewna.

piątek, 30 września 2011

We Florencji jak w domu (tylko lepiej)

Wróciłam z Florencji i tak naprawdę mogę o tym mieście powiedzieć tylko tyle, że każdy przed śmiercią powinien je odwiedzić. Dawno tak się nie zakochałam w żadnym miejscu (o ile kiedykolwiek się w jakimś miejscu tak zakochałam).

To wcale nie jedyny powód,
dla którego Florencja jest genialna
Podróż z Polski nie jest może specjalnie sprzyjająca, bo lotnisko we Florencji jest raczej niewielkie, ale mi z każdą minutą spędzoną na lotniskach i w samolocie mocniej biło serce, a kiedy przeleciałam nocą nad Alpami poprzecinanymi światłami tamtejszych miasteczek, byłam całkowicie gotowa na wkroczenie do innego świata. Na początku, rzeczywiście, lotnisko zupełnie mnie zaskoczyło, bo strzałki kierowały biednych podróżujących w zupełnie abstrakcyjne miejsca, ale kiedy tylko udało mi się złapać autobus w stronę centrum, całkowicie przepadłam.

Do Florencji przyjechałam nocą i pierwsze, co zauważyłam, to ludzie. Nocna weekendowa Florencja tętni życiem i kiedy to piszę, mam na myśli naprawdę nieprzebrane tłumy, równie liczne, jak za dnia. Wszyscy w tym tłumie wydają się być zadowoleni ze wszystkiego i bardzo przychylni światu, co szybko mi się udzieliło. Wąskie uliczki i jeszcze węższe chodniki sprawiają, że nikt nie przejmuje się tam takimi szczegółami, jak zasady ruchu drogowego, i ludzie chodzą środkiem ulicy, a samochody pomijają sobie podwójne ciągłe - i jakimś cudem udaje im się wszystkim nie zabić siebie nawzajem. Na każdym rogu stoją budki z lodami, restauracje i sklepy ogromnych modowych marek, a wszystko wygląda przytulnie. Od całego miasta bije przepych i ciepło, i nie ma to aż tak dużo wspólnego ze stale świecącym słońcem. Po kilku dniach czułam, jakbym we Florencji żyła od zawsze, a wyjazd to najgłupsza rzecz, jaką mogę zrobić.

Nie wiem, co to za uliczka,
ale gdzieś tu jedliśmy.
Poza tym - samo miasto. Mój pobyt we Florencji był trochę roboczy - byłam tam ma spotkaniu z zespołem z Aviary.pl, więc w sobotę i niedzielę trzeba było posiedzieć w zamknięciu, powymieniać się doświadczeniami z Mozillą Italia, omówić własne problemy i perspektywy, no i popracować. Ale codziennie, w trakcie poszukiwania miejsca na kolejny posiłek (co zajmowało nam codziennie chyba około godziny) i powrotów do siebie, widzieliśmy dość sporą część miasta, a cały poniedziałek poświęciliśmy już tylko na zapoznawanie się z nim. Co prawda Florencja jest pierwszym miejscem na świecie, gdzie nigdy nie wiedziałam, gdzie jestem i co chwilę kompletnie traciłam poczucie kierunku, ale w takim miejscu można się zgubić z radością. Zwłaszcza że, mimo całej obcości tego miasta, wszystko wydawało się znajome. Florencja jest magiczna. Gdzie się nie obejrzałam, byłam otoczona starymi, masywnymi budynkami i drewnianymi okiennicami. Na wąskich uliczkach i jeszcze węższych chodnikach czułam się jeszcze mniejsza niż zwykle i z jednej strony przytłoczona otaczającymi mnie domami, ale z drugiej strony - wszystkie te uliczki były niewiarygodnie przytulne. Aż miało się ochotę zostać na nich na zawsze.

A to tylko same okolice centrum, nie miejsca oblegane przez turystów. Uginający się od złota Ponte Vecchio, Galeria Uffizzi (którą, niestety, widzieliśmy tylko z zewnątrz), rezydencja Medyceuszów, czy górująca nad miastem kopuła katedry Santa Maria del Fiore wyłaniały się, ogromne, zza zakrętów tych wąskich uliczek, by zaskoczyć swoim ogromem. Żałowałam czasami, że nie ma we Florencji dość przestrzeni, żeby się cofnąć i ogarnąć wzrokiem te wielkie i wspaniałe budynki. Najwięcej miejsca znaleźliśmy na szczycie wzgórza, gdzie wspięliśmy się, żeby zobaczyć miasto z góry. Widok całkowicie wart trudu i panującego u góry morderczego skwaru. Żałuję, że nie widziałam więcej - na przykład pozamykanych w poniedziałki ogrodów. Zieleń to jedyne, czego mi we Florencji boleśnie brakowało. Na wąskich, magicznych uliczkach brak miejsca na trawę i drzewa.
Jedyny powód, żeby po takich lodach nie umierać ze szczęścia ,
to perspektywa kolacji w Quattro Leoni.

Poza tym, jedzenie. Boże, jedzenie. Podczas najlepszej kolacji w moim życiu, jeden z miejscowych Włochów powiedział nam, że ludzie, którzy chcą dobrze zjeść, jadą do Włoszech, ale ludzie, którzy chcą dobrze zjeść we Włoszech, jadą do Toskanii. I nie wyobrażam sobie, jakim cudem to miałaby być czcza przechwałka. Nigdzie na świecie nie jadłam tak nieprzyzwoicie dobrego jedzenia, jak we Florencji. Podają zupełnie absurdalne rzeczy, jak pastę z pomidorów i chleba, albo zapiekane w serowo-kremowym sosie makarony nafaszerowane gruszkami, albo krwiste kawałki mięsa, albo ser z miodem, albo ciasteczka z migdałami do maczania w kieliszku pomarańczowego wina - i każda następna potrawa jest lepsza od poprzedniej, aż do momentu, w którym mózg zwyczajnie nie wytrzymuje z przeładowania dobrocią i odmawia przyjęcia do wiadomości perspektywy jedzenia czegokolwiek, co nie pochodzi z Florencji (i okolic).

Przy wyjeździe czułam spory niedosyt. Perspektywa powrotu ze słonecznej Toskanii na deszczowe Pomorze nie była specjalnie zachęcająca. Florencję chciałabym przejść wzdłuż i wszerz ze trzy razy, wejść w te wszystkie miejsca i chłonąć te widoki, tę atmosferę i ten nastrój. Trzy dni to zdecydowanie za krótko, żeby nacieszyć sie wszystkim, co Florencja ma do zaoferowania, a i tak zaoferowała mi w tak krótkim czasie więcej, niż jestem w stanie tu opisać. Tymczasem pozostaje mi tylko planować w przyszłości powrót.

Przyjaźń z okazji MFKiG musi być w tym roku naprawdę wyśmienita, żeby w ogóle choć trochę przyćmić ten wyjazd. Nie mogę sie doczekać.

środa, 7 września 2011

Do I dazzle you?

W zasadzie wampiry nigdy mnie nie kręciły. Widziałam kilka lat temu "Buffy" i "Anioła", ale nie ze względu na wampiry — to po prostu były ciekawe seriale. Same wampiry zawsze wydawały mi się trochę nudne. Ale w końcu w zeszłym roku, rozbawiona artykułem z Rolling Stone, zaczęłam oglądać "Pamiętniki wampirów" i "Czystą krew", a potem poszło jakoś z górki i okazało się, że wampiry mogą być całkiem interesujące — choćby ze względu na to, że ich status nie jest quo.

Wampirów jest teraz tyle rodzajów, w ilu filmach, serialach i książkach występują. Z jednej strony mamy więc archetypiczne wampiry z naszej wyobraźni, które sypiają w trumnach, zmieniają się w nietoperze, mają kły i czarne peleryny, boją się czosnku i krzyży, giną od wody święconej i światła słonecznego, nie mają odbicia w lustrze i spijają krew ze śpiących dziewic. Z drugiej, mamy wampiry z "Buffy", z "Czystej krwi", czy z "Pamiętników wampirów", które czerpią z tego archetypu, ale różnią się od siebie różnymi kluczowymi detalami. A na deser mamy rzeczy takie, jak "Adventure Time" i Marceline, która nie tyle pije krew, ile żywi się kolorem czerwonym.

Za tymi zasadami trudno nadążyć. W "Bufffy" zabite wampiry zmieniają się w popiół, a w "Czystej krwi": w krwawą papkę. Dla bohaterów "Pamiętników wampirów" werbena i ugryzienia wilkołaka są zabójcze, chociaż w "Buffy" ani jedno, ani drugie nie stanowi zagrożenia. W "Czystej krwi" wampir, który nie położy się spać, traci siłę i zaczyna krwawić (z oczu, uszu...), a w "Pamiętnikach wampirów" nie wydaje się, żeby wampiry w ogóle sypiały. Sedno tkwi w tym, że jeśli autor planuje wykorzystać wampiry w swojej pracy, musi stworzyć im całą mitologię, a potem efektywnie przedstawić ją odbiorcy. I odbiorcy to rozumieją, nikt się nie pyta, skąd te wszystkie rozbieżności.

Ale problem pojawia się, kiedy zaczyna się mówić o wampirzej mitologii "Zmierzchu".

Żeby było jasne: "Zmierzch" to nie jest dobra seria. Cały romans Edwarda z Bellą to jakiś pastisz, a nie ekscytująca historia najprawdziwszej miłości. Całość jest źle napisana, a przez to okropnie absurdalna. W dodatku niewiele rzeczy jest tam czytelnikowi pokazane, ale wszystko się czytelnikowi mówi. Autorka zdecydowanie nie słyszała o zasadzie "show, don't tell". Są dziesiątki powodów, dla których warto o tej serii mówić źle, ale ludzie uparli się skupić na tym, że te wampiry to nie wampiry.

I ja w tej chwili się pytam: dlaczego? Wampirza mitologia "Zmierzchu" drastycznie odbiega od większości innych krążących obecnie w popkulturze, ale dlaczego wszyscy się tak na nią rzucają? Jeśli Stephanie Meyer udało się stworzyć cokolwiek godnego uwagi, to wampirza mitologia jest jedynym kandydatem do tego tytułu.

Wampiry w "Zmierzchu" nie sypiają, są szybkie, silne i nieprzyzwoicie atrakcyjne, żeby łatwiej przyciągać swoją zwierzynę (tak, ludzi). Są właściwie niezniszczalne: żeby wampira zabić, trzeba go rozczłonkować i spalić tak, żeby nic z niego nie zostało (bo oderwane kończyny z powrotem przyrosną, jeśli mnie pamięć nie myli). Wampiry nie rosną w siłę z wiekiem, najsilniejsze są przez mniej-więcej rok po przemienieniu, bo wówczas mają jeszcze w ciele resztki ludzkiej krwi, co wydaje mi się jednym z najlepszych (i niewielu dobrych) pomysłów, jakie Stephanie Meyer kiedykolwiek miała. Kiedy już zaczną pić krew, prawie niemożliwe jest dla nich opanowanie się przed wyssaniem całej krwi ze swojej ofiary. Jeśli jednak im się uda, w zębach mają jad, który boleśnie przemienia ofiarę w wampira. I to wszystko ma sens: wampiry to napędzane krwią, idealne drapieżniki i tak też są opisane. Te wampiry skopałyby tyłki wampirom obecnym w wielu innych książkach. I o ile migotanie w słońcu nie brzmi przerażająco, to film robi wszystko, żeby to uzasadnić i wykorzystać. Rozrywane na kawałki wampiry okazują się być niczym z marmuru — i to ma sens. Jeśli ich skóra jest tak twarda i chłodna, to skutkiem ubocznym jest migotanie w słońcu. I ja jestem to w stanie kupić.

Jeśli coś w "Zmierzchu" nie ma sensu, to supermoce przejawiane przez niektóre wampiry. Te rzeczy są już po prostu wyciągnięte przez autorkę znikąd i funkcjonują głównie jako preteksty do pchnięcia fabuły do przodu, ale nie na tym skupia się powszechna krytyka.

Irytują mnie komiksy, w których Blade albo Buffy są wysłani, żeby zamordować Edwarda tylko dlatego, że jest "gorszym" wampirem od innych obecnych w popkulturze. Wampiry ze "Zmierzchu" są inne, ale nie są gorsze jako takie — są po prostu o wiele, wiele gorzej napisane i mają nieszczęście być bohaterami najgorszego romansu naszego pokolenia. Chciałabym, żeby ludzie czasem pamiętali, że problemem nie jest migotanie w słońcu — problemem ze "Zmierzchem" jest wszystko inne.

niedziela, 24 lipca 2011

Harry Potter: miłość to magia

Na co mi ten blog, skoro nie jestem w stanie napisać na nim jednej notki o jednej rzeczy, którą kocham? Blablabla, nie ogarniam rzeczywistości, ale to nie powód, który usprawiedliwiałby przemilczenie premiery Harry'ego Pottera i insygniów śmierci, części 2. Próbuję coś napisać od zeszłego piątku, ale wszystko staje mi na przeszkodzie - zwłaszcza że do powiedzenia mam dużo, chcę uniknąć spoilerów i kompletnie nie wiem, od czego zacząć.

Zacznę od tego, że dla mnie hype na koniec Harry’ego Pottera był bardziej odczuwalny przy premierze pierwszej części Insygniów. Wtedy zaczynaliśmy koniec, wtedy poznawaliśmy ostatnią przygodę Harry’ego i jego przyjaciół, a dla mnie ta seria zawsze była tylko o tym: o przygodzie i przyjaźni. Druga część Insygniów powinna była nazywać się Bitwa o Hogwart i nie próbować udawać, że ma jedną fabułę do opowiedzenia. To prawda, to była ostatnia, domykająca wszystkie wątki scena genialnego filmu, który widziałam pół roku temu, kiedy zaczęłam się żegnać z tymi postaciami, ale poza bitwą o Hogwart niewiele więcej się tam przecież dzieje. Szkoda, że nie dali filmowi takiego tytułu.

Poza tym obawiam się, że druga część Insygniów, w przeciwieństwie do pierwszej, nie jest w stanie udźwignąć otaczającej film ekscytacji. To jest naprawdę imponujące (mimo najbardziej płaskiego 3D w historii kina) widowisko, naprawdę idealna, ruchoma ilustracja do ostatnich rozdziałów powieści, ale naprawdę nie wiem, czy ten film może funkcjonować jako osobna całość. Obawiam się, że nie, i nie rozumiem wysokiej oceny na Rotten Tomatoes. To nie był najlepszy film serii.

Co nie znaczy, że mi się nie podobał. Przeciwnie, widziałam go dwa razy i w przyszłym tygodniu zamierzam zobaczyć go jeszcze raz. Jako zakończenie serii, z którą jestem od dzieciństwa, która wypełniła pół mojego życia, film był bardzo satysfakcjonujący. Tym bardziej, że pomógł mi bardziej pokochać wszystkie poprzednie filmy. Bo o ile Insygnia są wierną adaptacją tam, gdzie wierne być powinny, w wielu miejscach drastycznie odbiegają od książki. I z zaskoczeniem zauważam, że mi to nie przeszkadza, bo w końcu, w ósmym filmie, twórcom udało się ustanowić uniwersum oddzielne od tego z książek. Oczywiście, historia pozostaje fundamentalnie ta sama, ale nie jest identyczna, a przedstawione w obu mediach światy nie są tym samym światem. Różnią się kluczowymi szczegółami, ale dopiero teraz jestem w stanie zaakceptować te rozbieżności. Mój świat jest bezpieczny w powieściach. Filmowy świat nijak na powieściowy nie wpływa, nie niweluje go, a pozwala spojrzeć na wydarzenia z trochę innej perspektywy. Nie wiem, czy uświadomiłam to sobie dopiero teraz, bo dopiero teraz uchylam moje nostalgiczne gogle, czy dlatego, że dopiero teraz Rowling została jedną z producentek filmu i lepiej przełożyła historię z papieru na film.

Poza tym, sama premiera była bardzo nieuroczysta. Kiedy o północy wchodziłam do kina, zastanawiałam się, co niektórzy z obecnych w nim ludzi tam w ogóle robią. Kto wychodzi do kina o północy, a potem zupełnie obojętnie ogląda film, na który przyszedł? Gdzie tu logika? Myślałam, że przy tej jednej jedynej okazji nie będą tą najbardziej podekscytowaną Potterem osobą, że ktoś jeszcze podzieli moje odczucia, ale najwyraźniej nie ma tak dobrze. Być może trafiłam nie na to kino, co trzeba, może gdzieś ludzie cieszyli się na tę premierę bardziej, ale największym wyrazem entuzjazmu, jakiego uświadczyłam w kinie, była dziewczyna, która w toalecie mówiła swojej koleżance, że jej dzieciństwo dobiegło końca.

Zresztą, ciężko odczuwać koniec tego wszystkiego, skoro Rowling postanowiła akurat teraz powoli startować z Pottermore. Wkrótce dostaniemy mnóstwo nowych danych od samej autorki, będziemy na nowo czytać te książki, będziemy znowu mieli coś, na co warto czekać, a wydaje mi się, że gdzieś nawet widziałam jakieś wzmianki o tym, że niesławna Encyklopedia rzeczywiście powstanie. Wiele rzeczy nadal przed nami.

Ten film niczego tak naprawdę nie skończył, dał jedynie (albo aż) poczucie, że historia teraz jest już całkowicie pełna, że wszystko, co naprawdę ważne, już zostało powiedziane. I w tym aspekcie, jako finał trwającej od dekady Potteromanii, jako bardziej wydarzenie niż samodzielny film, Harry Potter i insygnia śmierci, część 2 nie mogłyby być dużo lepsze, niż były. I myślę, że niewiele więcej od nich wymagałam. Teraz, kiedy wszystkie filmy już powstały, mogę w spokoju i bez żalu umierać.

wtorek, 14 czerwca 2011

Co robi indyk, kiedy leci do góry nogami?

Batman, Batman, wszyscy kochamy Batmana, wszyscy kochamy filmy o Batmanie, ale niektórzy z nas mieli w temacie spore zaległości (i patrzę tu głównie na siebie), więc w sobotę zebraliśmy się licznie w moim nagle pustym mieszkaniu i urządziliśmy sobie Batmathon, który przeszedł najśmielsze oczekiwania.

Spotkaliśmy się w sobotę o 15. Ostatni maratończyk na polu walki, Spell (który totalnie zasłużył na swój srebrny medal), wyszedł ode mnie w niedzielę o 16. 24 godziny oglądania filmów. 25 godzin Przyjaźni. Ponad 30 godzin na nogach. Tak dobrze się bawiliśmy.

Przetrwaliśmy taką dawkę emocji tylko dzięki zajebistości filmów, które chcieliśmy obejrzeć, z innymi mogłoby się nie udać. Zaczęliśmy od fantastycznego filmu z Adamem Westem z 1966 r., opartego o telewizyjny serial. Polecam absolutnie wszystkim. Zapewniam, że będziecie inaczej patrzeć na jajka, jabłka i ONZ do końca swoich dni, a w dodatku dowiecie się o przydatności Bat Sprayu odstraszającego rekiny, Bat Drabiny, Bat Dźwigni Automatycznie Zmieniającej Kostiumy osobom zjeżdżającym na drążku, a także odkryjecie, że są takie dni, kiedy po prostu nie można pozbyć się bomby.

Na zachętę: kadr z filmu.

Na następny ogień poszedł "Batman" Burtona z 1989 roku, ale wiadomo, że po takim starcie film wypadł słabiej, niż powinien. Przynajmniej dostarczył nam wiedzy o najważniejszym gadżecie w arsenale Batmana: BatRoofies! Więcej emocji wzbudziła pełnometrażowa animacja "Batman Beyond: Return of the Joker". Była głównie źródłem dyskusji nad jakością animacji i tym, czy te kreskówki są w ogóle dla dzieci. No i hej, Harley Quinn! Potem wrócił Burton, wraz ze swoim "Powrotem Batmana". W tym momencie musieliśmy zacząć tracić rozumy, bo kilka obrazów z Pingwinem w roli głównej, które przyszły nam do głowy, zostawiło trwały i negatywny ślad na mojej psychice.

To tylko jeden ze strasznych obrazów z Pingwinem. Od lewej, w kółeczko: Mośko, Monika, Magda, Paulina, Cietrzew, Imana, Kikas i Kanister Paliwa

W końcu zaczęliśmy prawdziwą zabawę i obejrzeliśmy "Batman Forever". BATSUTKI. EPICKI (B[at])ROMANS BATMANA Z ROBINEM. KROCZE JIMA CARREYA (ale to mogła być tylko moja obserwacja). Same fajne rzeczy, które wprowadziły nas w radosny nastrój tuż przed filmem wieczoru. Wtedy też ogarnęliśmy, że jest już 3 rano, a my nadal mamy co najmniej trzy filmy do obejrzenia. Ale co tam, następny był "Batman i Robin", film na który z masochistycznym utęsknieniem czekaliśmy. Z kubkami pełnymi lodu słuchaliśmy, jak wiele złych gier słownych odnoszących się do temperatury da się wymyślić. Jak nudna może być Alicia Silverstone i jak dziwnie akcentować zdania może Uma Thurman. W połowie filmu czułam, jak mój mózg od nadmiaru sera i brokatu zaczyna umierać.

Niespodziewany gość na maratonie!

Na szczęście następny był już Nolan. Pierwsza połowa "Batman: Początek" prawie mnie uśpiła i wywołała dyskusję odnoście tego, co właściwie chcemy oglądać w filmach od Batmanie i czy jest sens robić mu długie i poszatkowane origin, które i tak wszyscy już przecież znamy. Moim zdaniem: idę oglądać film o nietoperzu, a nie film o ninjach, więc może niekoniecznie.

I na deser: "Mroczny rycerz". To musiał być najlepszy film wieczoru, bo przez pozostałe gadaliśmy jak najęci, a na tym jednym te kilka osób, które dotrwało, siedziało bez słowa. Jak zahipnotyzowani patrzyliśmy w ekran, na przemian tylko wzdychając "Morgan Freeman <3" lub "Gary Oldman <3", zależnie od tego, kto akurat wzdychał. Absolutne cudo.

Te filmy nie dają, oczywiście, 24 godzin. Potem posłuchaliśmy sobie, jak Neil Patrick Harris śpiewa w musicalowym odcinku "Batman: The Brave and The Bold" i kiedy to się skończyło, doszliśmy do genialnego wniosku, że hej, po co wracać do domu i spać, kiedy można obejrzeć jeszcze oba Iron Many. Na "Iron Man 2" został już tylko Spell, dobijając do dwudziestej czwartej godziny oglądania filmów.

To był dobry maraton. Był tak dobry, że następny ma już prawie ustawioną listę odtwarzania. Ale sądzę, że był tak dobry, bo ostatni był jakieś pół roku temu. Nasz poprzedni maraton, maraton Sherlocków, wyszedł o wiele mierniej, i mam nieodparte wrażenie, że dłuższe przerwy dobrze nam robią. Niemniej, trzeba zrobić w przyszłości następny - i totalnie pobić ten rekord.

(Za zdjęcia dziękujemy Spellowi.)

niedziela, 29 maja 2011

You are tearing me apart!

Po wczorajszym Doktorze Who nadal jestem feministycznie oburzona i nieco roztrzęsiona, więc co mi tam, napiszę o dwóch rzeczach, które od dawna miałam ochotę obejrzeć i które w końcu wczoraj obejrzałam w doborowym towarzystwie.

Przede wszystkim, arcydzieło kinematografii, jakim jest "The Room" Tommy'ego Wiseau. Historia tragicznego życia Johnny'ego, dobrego człowieka, który nie dostaje od świata tyle, na ile zasługuje. Gwarantuję, od pierwszej minuty wiadomo, że seans będzie niesamowity. W pierwszych dwudziestu minutach zmieszczone są ze trzy czy cztery sceny erotyczne, jedna dziwniejsza od drugiej, a wszystkie niesamowicie wydłużone. Aktorzy przez cały film wydają się nie wiedzieć, co się dookoła nich dzieje i co właściwie robią na planie. Przysięgam, starałam się znaleźć w tym filmie jakąś fabułę, jakieś logiczne zależności przyczynowo-skutkowe, ale niewiele da się z niego wyłuskać poza tym, że świat nienawidzi biednego Johnny'ego i świat powinien się za to wstydzić.

Budżet filmu najwyraźniej wynosił 6 milionów dolarów, które Tommy Wiseau (odtwórca głównej roli, producent, producent wykonawczy, scenarzysta i reżyser tego dzieła) sam zgromadził, kiedy wszyscy odrzucali jego powieść/sztukę/scenariusz, ale nie widać tego ani przez sekundę. Technicznie film jest kiepski, leży montaż, efekty specjalne, gra aktorska, scenariusz, leży absolutnie wszystko, a i sama historia (jeśli jakąś komuś uda się wyłuskać) jest marna i, co gorsza, okropnie seksistowska (i cieszę się, że nie byłam pierwszą osobą, która powiedziała to na głos, wiec to nie jest kwestia mojego umiarkowanego feminazizmu). To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Wszystkim, którzy nie mają okazji zobaczyć "The Room" sami, albo nie chcą marnować na niego 90 minut swojego życia, polecam wideorecenzje, które zrobili Nostalgia Critic i Obscurus Lupa. Są bardzo akuratne i idealnie zaznajamiają z filmem, ale dla rozrywki polecam też seans oryginału - przez przypadek jest histerycznie zabawny.

Po tej uczcie dla zmysłów zapadła decyzja, żeby w ramach terapii obejrzeć coś lepszego i przyjemnego. Wybór padł na "Dr. Horrible's Sing-Along Blog", który jest krótki i dobry, a którego do wczoraj nie udało mi się obejrzeć. To tragikomiczny musical, który opowiada historię aspirującego złoczyńcy, dr. Horrible (w tej roli Neil Patrick Harris), który próbuje podbić świat, aby zaprowadzić w nim nowy ład i przy okazji podbić serce Penny (Felicia Day). Na drodze w jednym i drugim staje mu Kapitan Hammer (Nathan Fillion). Nie wiem, czy "Dr. Horrible" potrzebuje dużej rekomendacji, ma już w internecie zasłużoną opinię czegoś zajebistego, ale jeśli ktoś o nim do tej pory tylko słyszał, najwyższa pora też go obejrzeć. Całość jest krótka i dostępna na youtube, ale warta obejrzenia. Romans może i jest trochę irytujący (z trudem go kupuję, chociaż rozumiem, że jego ukochana jest taka dobrotliwa i niewinna, żeby pokazać, że dr Horrible sam nie jest taki zły do szpiku kości i blablabla), ale Neil Patrick Harris i Nathan Fillon jakimś cudem sprawiają, że wszystko jest zgrabną całością i pokazuje, dlaczego Joss Whedon ma opinię dobrego scenarzysty (podpowiem dlaczego: bo wie, co robi).

Mimo niskiego budżetu (jakieś 200 tysięcy dolarów, jeśli wierzyć wikipedii), "Dr. Horrible's Sing-Along Blog" to jedna z najlepszych produkcji przeznaczonych do Internetu, jakie istnieją, co zresztą dowodzi, że pieniądze nie są niezbędne do stworzenia czegoś dobrego i nie gwarantują jakości produktu końcowego. Całość jest dosyć subtelna (przynajmniej do pewnego stopnia) i bawi się ogranymi motywami i kliszami, dając widzowi coś interesującego, co wymaga od niego chwili zastanowienia się nad tym, kim są bohaterowi i komu właściwie chcemy kibicować (zwłaszcza dotyczy to, moim zdaniem, motywacji dr. Horrible). Fabuła posuwa się do przodu w dobrym tempie i nienachalnie (zwłaszcza dotyczy to, moim zdaniem, rozwoju relacji Penny z Kapitanem Hammerem). Podobają mi się też takie drobiazgi, jak zabawa kostiumami: bohater ubrany w czerń, kolor zła, a szwarccharakter ubrany w biel, kolor niewinności, i na koniec zmieniający kolory swojego ubrania na czerwień i czerń, chociaż przecież pokazał więcej dobra niż bohater (w ogóle kostiumy dr. Horrible w ostatniej minucie trzeciego aktu mówią bardzo wiele). Podoba mi się ładunek emocjonalny całości, przez który na koniec się rozkleiłam. W te 42 minuty wciśnięto naprawdę sporo interesującej i wciągającej fabuły - i sporo bardzo przyjemnej muzyki!

W takiej sytuacji pozostaje mi tylko nadal unikać nauki i zapętlić sobie soundtrack "Dr. Horrible". Co zresztą polecam każdemu, to ciekawsze zajęcie niż ogarnianie, że został ostatni tydzień semestru letniego, potem sesja, a potem wakacje.

piątek, 27 maja 2011

Jest piątek, piątek

Szczerze mówiąc, od jakiegoś czasu dziwi mnie absolutna nienawiść, jaką internety żywią do kiepskich nastoletnich gwiazd muzyki. Rozumiem, że można odczuwać oburzenie na rażącą niesprawiedliwość, kiedy jakiś siedemnastoletni chłopiec w błyszczyku zarabia kilkanaście milionów, a my z trudem zdobywamy fundusze na sobotni wieczór i nowe buty. Rozumiem, że można rozpaczać nad gloryfikacją miernoty i pomijaniem Wartościowych Artystów (chociaż nie jestem pewna, czy to nie zakrawa już na snobizm rodzaju "za moich czasów było lepiej"). Ale nie rozumiem, jak można odczuwać ekstatyczną radość z faktu, że postać Justina Biebera została zastrzelona w odcinku CSI, albo po co tworzyć takie obrazki. I o ile najgłupszy argument świata, "to po prostu zazdrość", jakoś się jeszcze odnosi do Justina, którego wypromowała jednak wytwórnia, to nie rozumiem o co chodzi z Rebeccą, gwiazdą Internetu, wypromowaną przez ludzi, którzy jej najwyraźniej nienawidzą

Tym bardziej, że całkiem szczerze lubię "Friday". Naprawdę.

Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest dobra piosenka. Tekst jest głupi, infantylny i miejscami niegramatyczny, a teledysk - zwyczajnie idiotyczny. Nie wypowiadam się o warstwie muzycznej, bo się na tym nie znam, ale zgaduję, że w tej kwestii też nie jest najlepiej. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu słyszałam bardziej szczerą piosenkę. Jestem w stanie z czystym sumieniem i bez wstydu powiedzieć, że mogłabym się podpisać pod większością rzeczy, które Rebecca tam wyśpiewuje. WŁĄCZNIE z wyliczaniem dni przed piątkiem i po nim. Nie wierzę, że ja i Rebecca Black jesteśmy jedynymi osobami na świecie, które to robią, to przecież samo przychodzi (tylko wcześniej nikt nie napisał o tym piosenki). Nie jest to najbogatsza, ani najbardziej poruszająca myśl, jaką można mieć, ale życie nie składa się tylko z najbogatszych i najbardziej poruszających myśli.

(Z tego też powodu nie bawi mnie Żeberka Black. Ten tekst jest piękny i idiotyczny sam w sobie, po co próbować go "upiększać" i "uzabawniać" błędnymi tłumaczeniami na polski?)

"Friday" jest tak idealnie prawdziwy, a przy tym brzmi tak radośnie i entuzjastycznie, że nie wiem, jak można go nie kochać. Jestem w stanie na miejscu wymienić kilka piosenek, które mają głupsze teksty i są tak pretensjonalne, że nie da się nimi cieszyć, a mimo to nie żywi się do nich nienawiści. Nie rozumiem tego. Chodzi o to, że "Friday" jest o bzdurach, a Sztuka nie powinna mówić o bzdurach? Przecież ta piosenka idealnie odwzorowuje rzeczywistość, jest perfekcyjnie mimetyczna (to znaczy, w warstwie tekstowej; nie wiem, jak jest w rzeczywistości z nastolatkami w samochodach i na piątkowych imprezach) i na tym polega jej piękno.

Naprawdę, why so serious. "Friday" jest głupawe i radosne, ale jest szczere. Nie każdy piosenkarz to Leonard Cohen. I CAŁE SZCZĘŚCIE. Świat, w którym muzyka byłaby traktowana zawsze śmiertelnie poważnie musiałby być nie do zniesienia. A tak mam przynajmniej co sobie puścić w każdy piątkowy poranek i czym się cieszyć przez resztę dnia.

Czasem trzeba trochę odpuścić.

A tymczasem: miłego słuchania.

poniedziałek, 16 maja 2011

Wszystko jest translacją

No i po KW. To był bardzo udany weekend i nie wiem nawet, od czego zacząć tłumaczenie, dlaczego był udany.

Podróż do Warszawy była bardzo udana, bo po tym, jak jakieś dwie baby z psem zajęły przedział, który zajmowały nam Magda z Moniką, znaleźliśmy przedział dla rowerów. Idealne miejsce dla ośmiu osób podróżujących na południe. Ze dwie osoby na nas nakrzyczały, że nie jesteśmy rowerami, ale trudno!

Nasz hostel był całkiem przyjazny. Nie był bardzo daleko od dworca i przyjemnie się w nim siedziało. Z zewnątrz wyglądał dosyć strasznie, ale w środku widać było pewien wysiłek włożony w wystrój. Mi się całkiem podobała Maria Skłodowska-Curie spoglądająca ze ściany naszego pokoju.

Sam festiwal w tym roku był w porządku, chociaż Basen miał ogromną przewagę nad Pałacem. W zeszłym roku byłam na mnóstwie paneli, włącznie z tym o Komiksie Kobiecym, i nawet jeśli nie zawsze zwracałam szczególną uwagę na to, o czym mowa, to jednak gdzieś coś zawsze się usłyszało. W tym roku aż do niedzielnego poranka nie wiedziałam nawet, gdzie miałabym pójść, żeby coś zobaczyć. Gdyby komiks kobiecy wydarzył się w tym roku, nie przeszedłby takim echem, bo zwyczajnie byłby zbyt ukryty, żeby ktoś poświęcił mu dość uwagi.
Komiksów też w sumie było jakby mniej, ale za to książki! Ach, książki! W końcu dołączyłam do grona ludzi, którzy wracają do domu z mnóstwem rzeczy do czytania, bo nakupowałam sobie książek. Książek. Na festiwalu komiksowym. Nerdgasm. <3.

Ale przecież kto jeździ na festiwale kupować komiksy. Na festiwale jeździ sie w celach czysto towarzyskich. Nocowanie i podróż z Trójmiejską ferajną to jedno, a spotykanie 2-3 razy do roku ludzi z reszty kraju to coś zupełnie innego. Jakoś co roku tych ludzi jest coraz więcej, ale miło tak sobie uścisnąć dłoń z kimś, kto wcześniej był tylko zbiorem pikseli. A było gdzie sobie ściskać ręce - na korytarzach Pałacu, przy okazji meczu (który Wydawcy przegrali tylko dlatego, że Reszta Świata miała tak ze dwa czy trzy razy więcej zawodników, którzy rzadziej wchodzili na boisko, wolniej się przez to męczyli i na koniec po prostu masakrowali już wykończonych Wydawców; niesprawiedliwość!), na pomeczowej imprezie z darmowym piwem w jakiejś knajpie w budowie, pod Pałacem, w drodze na obiad, w drodze na piwo, zamawiając "kotlety jak berety" w pubie, gdzie na suficie stał stół i łóżko, nad Wisłą, pod after party (bo kto by wchodził do środka, gdy wstęp płatny, a na zewnątrz i tak przyjemniej?), po after party na youtube party u makowca, na panelu Dema i Katerów, w drodze na pociąg. No wszędzie.

Co zostało do dodania? Komiksowa Warszawa to fajna impreza i spisanie wszystkich powodów, dla których tak jest, byłoby niemożliwe - po pierwsze post byłby ekstremalnie tl;dr, a po drugie wszystkie opisane w nim atrakcje byłyby sytuacyjne, niszowe i zabawne tylko dla ludzi, którym nie trzeba ich opisywać, bo przy nich byli. W tym roku KW była bardziej towarzyska niż festiwalowa (mimo że jedyne towarzyskie wydarzenie ujęte w programie, z przyczyn niezależnych od organizatorów, wyszło jak wyszło), ale to nie zmienia faktu, że doskonale się na niej bawić nietrudno.

Mam nadzieję, że widzimy się za rok. :)

wtorek, 10 maja 2011

BOZIU

Patrzcie, jakie dostałam piękne logo! Nie mogę przestać na nie patrzeć, poważnie. Ten post to jedno wielkie

DZIĘKUJĘ, SPELL

Teraz już nie mogę tu nie pisać. Damn.

poniedziałek, 9 maja 2011

"I open at the close"

No tak. To było do przewidzenia.

Bardzo szybko okazało się, ze Wordpress to za duża dla mnie sprawa z dwóch powodów. Po pierwsze, cały projekt wydawał sie być przytłaczający, z pewnością wymagał sporo uwagi, czasu i, co najważniejsze, treści. Mnóstwo megabajtów (czy czegoś) czekające, aż je zapełnię swomi żalami co do życia, wszechświata i całej reszty. Trochę zbyt szeroka perspektywa dla tak nieregularnej i niechętnej blogerki.

Co jednak okazało się ważniejsze - nie znam się na tym od strony technicznej dość dobrze, żeby zrozumieć, co oznacza komunikat:
Error establishing a database connection
Tak więc przenoszę się na blogspot. Powód dobry jak każdy inny.

Córka marnotrawna może jeszcze pobloguje (bo najwyraźniej są osoby, które jeszcze sprawdzają, czy tamten drugi adres żyje? TO DLA WAS).

Wystrój kiedyś oczywiście zmienię, jak czasu starczy.